- -----------------------------------------------------------------------------------śpiewam? dużo powiedziane - raczej wydaję z siebie głos - na ślubach, A CZSEM TEŻ w kościele. zespół mi się rozpadł, teraz mam mniej godzin - idę na mszę i mam z głowy. 30 lat na weselach dało mi w kość. mogłabym powiedzieć - zazdroszczę. zawsze chciałam śpiewać, choćby i na weselach. teraz piszę - powiedzmy - jak widzisz. pamiętam, jak było przykro ponieważ twoja mama nie pozwoliła ci jechać na festiwal - mogłaś wygrać. los był łaskawy dla ciebie - pięknie patrzysz. proszę, pozdrów Endriju i zapytaj, czy jest tam, w jakimś tajemnym pudle, to dawne nagrywanie - na chłodno - by dziś odsłuchać, jak śpiewałaś cudny wiersz Bułata Okudżawy: po smalenskoj doroge lesa, lesa, lesa:)
- Kabaret Warsztat Markowi Ławrynowiczowi
- oprócz wspomnień, nic nie zostało oszczędzone. jakoś nie troszczyliśmy się o te rzeczy - powiedział poeta. ktoś jednak nagrał na szpulowym całość wykonania: Wolski & Ławrynowicz; była jeszcze aktorka - nie pamiętam imienia, widziałam ją w kilku motywach w serialu 007 aport - czy jakoś tam, to się nazywa. była jeszcze dziewczyna - teraz zgaduję - ze teatru? odtwarzała piosenki Wasowskiego& Przybory - fragment utkwił mi w pamięci: bo taka głupia, to ja już nie jestem, może głupia, ale taka to już nie! niestety, ktoś ukradł te nagrywania. może, w cudownej jakiejś przyczynie, to się odnajdzie? (nie ma nic bardziej pewnego, niż niemożliwe). czy myślą o reaktywacji? - zapytałem (skoro moja córka śpiewa). - zszedłem już z tego pudła. jestem za stary na scenicznie harce. ale wzdycham czasami. - odpowiedział. jaki stary? - zapytałam wzburzona - a Przybora, proszę pana? długo nie, długo nie, jeszcze długo nie! napisał pan wtedy piosenkę. przeżył w mojej pamięci fragment: Anioły mają skrzydła, białe, najbielsze w świecie, więc dajmy w biel się ubrać, by lecieć, lecieć, lecieć. nad domy, ponad ulice, uciekać tak jakby gonić. śpiewać miłość do skrzypiec, z anielskim piórem w dłoni - właśnie - to tylko - i tu tekst się urywa. pod prysznicem przypomniała mi się pointa: Szatan płaszcz zdejmuje biały pożyczony od anioła. [tekst piosenki “Anioły mają skrzydła” przepadł również w pamięci autora - napisał go dla mnie - wykonywałam go w 1987 roku w kabarecie Warsztat. nie jest mu żal]. mnie owszem, bo: lasy idą pod pałace, śnieg zastyga na pościeli w samotności rozum tracą, ci co wszystko rozumieli.] t
- opiłem się - jak to we śnie - i obudziłem się mokry zupełnie. ponieważ słońce jeszcze nie wzeszło pomyślałem, że poczytam - mam pod ręką gazetę - i nagłówek: "kobieta jest darem/tajemnicą". poszedłem do toalety. nie wiem, może z powodu niewyspania, ale zacząłem kląć: jakim darem, cholera? jaką tajemnicą? pozwól,że pozluźnię krawat i pójdę błądzić. gasną okna - muszę sobie przypomnieć, dlaczego wpadliśmy w tę ciemność. ponieważ - miłość i nienawiść zasilane są przez ten sam nerw, który powraca ekstatycznością i wstrętem do pospolitego - jesteśmy wspólnikami: wyruszyliśmy w tę podróż tylko po to, by wyruszyć
- Palmiry Puszcza Kampinowska, las, kamienie i tysiące świec. 99 lat temu odzyskaliśmy niezależność. teraz rozmawiamy o renesansie religii w stolicy - uczymy się docierać do myśli i uczuć. a w Lublinie zima. zapadają się w śnieg (nawet całkiem ładny), są liczne przypadki. mam na sobie sweter. wychodzę tak, jak stoję - bez świeczek/kwiatów - wszystko znajdę na straganach. tłum przed TVP (próbują ogarnąć komentarze) skanduje - ten chce do Rosji, tamten do Niemiec, a ten, że - to Żyd! ponoć narodowcy przedostają się przez skraj - nie ulegam iluzji uroczyska. na peryferiach gęstego lasu strachu nie ma, lecz ból w środku jakiś - wszyscy boją się śmierci. wracam do domu, bez wahania obracając się plecami do kamery. świeczki ze straganów palą się tak samo - szalenie. i strasznie. ktoś napisał na parkanie: nie damy pogrześć mowy!
- Trzeba zdjąć słońce - powiedziałem zamykając okiennice. dziś Święto Niepodległości, 99. rocznica, litości - nie wiedziałam! z księżyca spadłam - słyszę głos z kanapy. nie poznałam Agnieszki Maciąg - siedziała w samolocie obok sławnego aktora - jego imię, również, wypadło mi z głowy. to był stary film ale Agnieszka się nie zmieniła - prawie - w błąd wprowadzają włosy: grzywka na alfa (gorączka Bandiego). czy córka Piłsudskiego miała dzieci? (głos z kanapy nie daje za wygraną (z choinki się urwał?). Wódz spłodził dwie córki (Dworek Piłsudskiego stoi do dziś) - troszczą się o ten dom. i pamięć. jednak muszę odsłonić słońce - powiedziałem otwierając okiennice (mamy taki dziwny dom) ale słońce już nie wchodzi! i dobry Boże tu nie pomoże, ani pust wsiegda. ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------ 18:30 Dobro Giffena
- z tego szpitala wyszło samo dobro: dwie piżamy, jakieś pary skarpet, wełniane, aż do kolan! i nawet bambosze (wcześniej nie miałam takich rzeczy). szuru - buru, skradają się, jak kot - skarpety, piżamy, bambosze - i choroba pryska, jak potępiony, słysząc te gałgany. a babka Aniela, w krainie cieni, śmieje się w niebogłosy: jutro nigdy nie przyjdzie - jutro jest już dziś. właśnie! moje serce zostało rozgrzane - jestem otwarta na wszelkie wszystko!
- Miejsce trochę z przypadku - blisko jest akademik. byliśmy trochę zdumieni ulicznym ruchem, ale jest taka potrzeba - zjeść szybko śniadanie - wiele spraw na potem! przestrzeni - dajcie więcej! - a nie, żeby tak tupać przed drzwiami, czekając na twoją kolej. w końcu udało się wejść, na celebrytkę - podobno wyglądam, jak Ałła Pugaczowa! weszliśmy we dwoje (ktoś przyznał się do mnie). zjedliśmy pyszne śniadanie - i ten moment sytości, gdy wszystko wydaje się być inne. obsługa, pomimo tłoku, sprawna i bardzo miła - duże zaskoczenie. miejsce z przypadku, a trafiliśmy w sam środek cyklonu! a teraz: hej ho! nie do roboty, lecz ćwiczyć będzie się szło - wypocić kalorie
- codziennie jesteśmy gotowi, by spotkać się z Jezusem - peroruje Franciszka. - a ty? jesteś nieprzygotowany do twojego ostatniego dnia, więc ja jestem twoim napomnieniem. - Jestem, Który Jestem - odpowiedział Głos - zrobiło się nieswojo. ale już, spokój: cisza, psy, dzikie konie. powściągnąć konie, przenieść plemię - na step. Kontemplując dym w tej głębinie istnieją obszary psychodelicznej zupy zadowolenia, która absorbując ciepło zmienia je w popiół. teraz, jest ciemno. wyssane światło oddycha nikotyną. popielniczka, jak katafalk, a ja, niczym szaman - kontempluję dym. żaden duch mnie nie nawiedza, żaden szatan nie pęta - niemożliwe czucie teraz. Nic jestem, jakbym był naprawdę, a tęsknię, jak człowiek - do znikających ziarenek piasku na dnie oceanu, gdzie jest wspólnota czucia < jedna fala, jeden eon, jeden dźwięk > a dźwięk, to jest nić. dopóki jesteśmy w rozdzieleniu, ta nić jest jedynie żyłką, w czującym kamieniu.
- i udało się westchnąć, głęboko. jakaś duszność niedorzeczna. zrobiłam kilka zdjęć płuc, z telefonu ale to wszystko jest nieczytelne. komórka po prostu ma wirusa. ojej! common sense - to nie jest kwestia rozumu. rozsądek nie rośnie na drzewie - trzeba wziąć grabie. i do roboty. to nie dyrdymały - to życie. leżę w tobie - tak głęboko modzelowatość pleśni chleba na śmietniku wyrywa mnie z zamyślenia -
- Abulio, skąd przyszłaś i dlaczego do mnie? rozsiadłaś się przy stole wprawiając w osłupienie. ten, kto cię zna i, cię nazwał, stanowi: jedno z was musi odejść. mogę wykonać gest podniesienia ręki, znosząc twoje zasiedzenie - gdybym tylko chciała chcieć.
- Po deszczu na gałęziach wisiały ogromne kiście cytryn. nad wybujałymi, ponad drzewem łąkami, szumiały dumne trzciny. i woda. pochyl się, by ugasić pragnienie - mówi drzewo. nie widzi siebie! budzi się zlany potem i biegnie do lustra - to głupie, tak nie móc przestać o tym myśleć. a jednak tamtego lata, trawa uschła ( coś umarło?), drzewa przestały szumieć, much nie widać było nigdzie, a pająk oddał miejsce w pajęczynie przydrożnej samicy, która w akcie wdzięczności, po prostu go zjadła. wmurowany w mozaikę tarasu, stoi i stara się to pojąć. a jednak wszystko nie umarło! ogromne ilości ślimaków wprowadziły w obszar beznadziei, trudny do pojęcia sztafaż! szufla, wiadro i już - do roboty! zaniesie ślimaki do lasu.
- tak jest! dobry dzień. Na trąbce ktoś gra w ciemności, pada deszcz i jest ciepło. w półciszy, ze ściany spada obraz - mój albo twój pretensja/żal. w pobliżu stół we wściekle kaszubskie kwiaty. a ja? co ja? mam czyste ręce. i ciepłe wino: Pinot Grigio. nic nie wiem o jego przeszłości - patrzy na mnie poprzez fiolety i zielenie. migocząc, płynie osobliwie, nierzeczywisty w swojej istocie. zresztą, czyja wiem - może to jednak cień istoty? prosił, by to zachować w sekrecie: ono też nie rozumie dlaczego jest ciepłe.
- Mokry pies
- chciałem tylko powiedzieć, że bardzo cierpię, nie śpię, więc sny nie przychodzą. sztywny ze strachu i zimny - z braku czucia, rozmyślam; a w ogrodzie ptaki szczebioczą, drzewa zawłaszczają ciemną zieleń, trawa z rosą niczym igła - oko dźga; czerwień róż niemożliwa - skąd ta intensywność? i zapach mokrego psa. mam twój podkoszulek. siedział ze mną wczoraj przy stole - cały dzień, a potem, wziąłem go do łóżka, przyłożyłem do skroni - zasnąłem - ale kto wraca po takie nic?
- Kompromis wróciła. w dłoniach trzymała kamień. włożyłem go do kieszeni (od działania, do nie-działania - uważny w dwójnasób). i ziemia stała się niebem - nie było żadnej przerwy - radość przychodziła w ekstazę. i znikła - Bóg - logika (choć, to tylko taka hipoteza) tnie niczym nożyce, i dzieli - więc odeszła. rzuciłem w nią kwiatem - to taki kompromis. kamieniem się nie udało - utknął zabawnie w kieszeni.
- a potem, skulgniesz się z łóżka na podłogę, potem wstaniesz i będziesz się zmniejszał, zmniejszał i zmniejszał. a to, już śmieszne nie jest. przemiana był kawałkiem drewna popychanym przez fale. jedna fala podawała go następnej. wyrzucony na brzeg, leżał w słońcu na piaszczystej plaży, aż ktoś zabrał go do domu. i zasnął. obudzony w gorączce zobaczył, jak jeden płomień podaje go następnemu. teraz wiatr rozdmuchuje popiół z zimnego ogniska. Gaja zdjęcie zrobiłem z ukrycia, ponieważ biegła do mamy. nie wróci do mnie, pomimo że kocha (mama jest najważniejsza).
- rosłam z nią wiele lat. to, zdjęcie symbol - wpatrywałem się w ten obrazek i telefon wypadł z moich rąk - stąd, kałuża pod jej stopami. -----------------------------------------------------------------------------------------------------18:42 Iluzja
- Nic złego nie robi. Dobrego też nie. Chce żeby było lepiej i wie dlaczego lepiej nie jest - żywioły go nie słuchają, ludzie nie traktują, rzeczy patrzą obojętnie. Mnóstwo jest takich ludzi, którzy patrzą na świat, a świat im się nie odwzajemnia. Odwrócił się w moją stronę: A ty kim jesteś? - Nie czuć głodu. Utwierdzenia? - Och, co za dekadencja! Biedny skarbie Korzystaj lęków - stąd bierze się większość pasji. Spójrz: co rozdeptujesz? Ślimak? To wyczarowana przez Maga breja mięsa - owszem, niewinna i piękna - zmiażdż ją, a cała rzecz zacznie się od nowa, za sprawą chimery głodu utwierdzenia. Ale nie wierz w ani jedno moje słowo, bo zimy tutaj są dobre - pełne ciszy, spokoju – przyda się na starość. Rzeka genów Zapomnieć o nędzy i degradacji człowieka i ze Świetlickim palić papierosy. I co jest trwalsze? Wojny? Bitwy? Historia pisana przez zwycięzców? Geny, geny - rzeka genów! Reszta to głupstwa.
- Jestem więc
- genem samolubnym, więc ponad wszelką wątpliwość zdolnym do wielkich odruchów i małych draństw. Radosna nowina Obudził się w kobiecie skulony i nagi, ugodzony niejasnym przeczuciem, że gdzieś odchodzi. Pierwszy oddech przepalił mu płuca, choć powietrze było zimne - zupełnie, jak coś, czym go mocno skrępowano. Krzyczał wtedy, i krzyczy teraz, choć zamiast słów, z ust wychodzą mu bąbelki. ten obok nic nie słyszy - tylko kaszle przez zasłonę na twarzy.
- Gdy nie ma ciemności, nie istnieje światło - pomyślałam analizując wszystkie swoje potknięcia. i Ezra Pound przemówił do mnie:
- zbierałem wiatr, strumienie zapachów, fluidy, kolory i przestrzeń. myśli rodziły się w locie, lecz umierały zaraz w odpowiedzi na modlitwę. Nie mów nigdy: nie chcę/nie mogę, a jeśli odwracasz Się ku niebu - nie możesz oderwać się od ziemi. trzymaj pion! St. Germain mówi: Pomyśl o Czasie, kiedy ciało będzie umierać, i o brzydocie martwych, martwych - przyjacielu. Nie uciekaj od tego. Ja mówi: Nie umiem. - Pomyśl o gwiazdach - dokąd one spieszą. I czy TO jest prawdziwe? Odzyskaj moment "teraz". Ja mówi: Nie umiem. - Czas jest systemem wiary. Potrząśnij go podając mu sole trzeźwiące - idźcie po doświadczenie! Ja mówi: nie chcę! - tak z wyrzuceniem siebie z Siebie?
- Bruno powiedział: jest jeszcze kawa i cukier z ektoplazmy. Weź srebrną zastawę i pozytywkę, Marto, choć nie jest to zupełne i bezpieczne - zerknij na zdjęcie chłopca. Odżi jest Słowianinem, właśnie ściął włosy. Niebieskie powietrze, mgła - tak ciemno jest dziś w Sun Francisco, a my prujemy czarnym Bentleyem przez twój niespokojny sen. Ponieważ go umiłowałem, zostanę z nim aż do zderzenia. To taki malutki show, Marto. Za chwilę wstanie Sun Zi. It's very, very soon. Gdy się obudzi, dasz mu na imię Bruno.
- Tak pięknie jest teraz. na torach
- - 1924r.
- Gdzie twój zegarek, który dostałeś od ojca na srebrnym łańcuszku, portret narzeczonej. stłuczony binokl zranił ci powiekę - Jakubie. Słońce klęka obok ciebie - jak kapłan - całując świętą ziemię, która pochłonie każdą formę bólu. Na nieruchomym oku czerw. Świat znieruchomiał. Tam, znów jesteś chłopcem. Pachną wiatrem twoje jasne włosy, niebieskie oczy zapatrzone w Ziemię - czy widzą teraz więcej? Fenomen
- nowotworu To pierwsze zdjęcie, które jej zrobiono. Tak się przestraszyła światła lampy. Mam wrażenie, że się modli. Po drugiej stronie sali grupka studentów głośno omawia szczegóły fizjonomii - gdzie jeszcze skalpel należy pociągnąć, jak zmniejszyć bliznę - ciekawy eksperyment. A za drzwiami ktoś przemierza korytarze niespokojnie - liczy kafle, stuka w ścianę. W gruncie rzeczy, jest jej od dawna wszystko jedno. Ale czy naprawdę?
- Umieranie
- do tego miejsca, w którym teraz jestem, z pewnością przypływów powraca głównie strach. czy chcesz mnie taką zobaczyć? z głową załamaną na poduszce, z zapadniętymi oczami, osłabioną przez brak pragnień i czucia? jest we mnie noc bez jednej gwiazdy, piękno i terror szukających się oznak zaistnienia; i cichy slajd wspomnień - wpół zatrzymany wdech. światło przechodzi w cienie, a wszystko się razem dopełnia. to już nie przeminie. a jednak, mam marzenia, i nadzieję, przyjacielu. a one rosną, rosną, i smak powraca na język. zaraz łączę się ze stacją kosmiczną (jest podgląd), tymczasem, jak posąg - w zacienionej uliczce odpoczywam w barwach Ziemi.
- Horyzontalnie
- Jestem szczęśliwy
- pozwoliłem, by opuściła mnie wszelka nadzieja. taka wolność: sam dla siebie jestem kimś postronnym - to wielka siła. ale trzeba uważać - materia, w istocie, jest wybuchowa. nie można kochać za mocno (jak to się zdarza ludziom chorym na żółć); nie można mieć mocniej. niekiedy, ale tylko niekiedy, warto żyć długo. ułożył mnie na kanapie, bym mogła przemyśleć sprawę dalszego leżenia, bo z tej perspektywy nie ma sensu planować spraw ostatecznych ( ktoś tłucze kotlety za ścianą. z poręczy fotela, na podłogę, zsunęły się pończochy. leżą tak bezładnie, że wzbudzają żal). niech będzie, że ten współczynnik empatii trochę kłamie. myślę, że nie boję się tak leżeć. boję się - nie myśleć.
- leżeć. boję się - nie myśleć.
- Przyszłości nie ma, nie można jej mieć. 'Tu i teraz' należy do mnie. I owszem, wysmarkałem się w strasznie drogą zasłonę na parapetówie u znajomych - because? Jestem na etapie shita, więc ślizgam się po wszystkim. Say Alleluja!, materio! W ruch! O całowaniu redaktorskich klamek i o tych wszystkich subtelnościach nie wiem nic, i, uprzedzając następne pytanie - tak! Jestem prosty, a nawet uproszczony.
- Harmonia przyrody nad moją głową, tyrania wspomnień we mnie - to wszystko płynie w stronę ciemności. A światło? Gdzieś jest, na zewnątrz, tam, gdzie je zostawiłem. Macham mu na pożegnanie.
- Trwało to dłużej, niż bodaj wszystko dotąd. I oto jest w półśnie. Śni mi się chłopiec, ma wielkość kropki na końcu tego zdania. Nie może krzyczeć, ani płakać - nie odczuwa żadnego z tych fizycznych cierpień. Coraz mniej pamięta - niedługo uzyska człowieczeństwo, by odczuwać ból.
- A gdybyś umarł dziś w nocy - zapytałam - to, co by ludzie o tobie pomyśleli? Uśmiechnął się z niedowierzaniem, a potem spoważniał. - To, co widać: oszczędny, trzeźwy, sprytny, społecznie przystosowany - trwający, jak kula na wpół wygasłego żaru - ani zimny, ani gorący, w gruncie rzeczy chory, ponieważ ani jeden dzień mojego życia nie był mój własny, lecz był jedynie tym, co otoczenie dla mnie wybrało. Tylko widok śmierci czyni wielkie miary i normy śmiesznymi - ktoś nas tak wytresował - byśmy się bali: światła, przestrzeni, górskiej ściany, morza - ale i tak, nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie najgorszego, bo to, co nas spotka, będzie o wiele gorsze, od tego, czego można by się spodziewać - zaśmiał się serdecznie - więc, gdybym umarł dziś w nocy, pomyśleliby - biedny, mały skurwysyn - samobójca! Boga się nie bał. Niech gnije w spokoju. Pies z nim.
- Więc świat nie mieści się w głowie, zmieścił się w bucie nie przypomina buta, ewentualnie wcale nim nie jest - tętni w mętnej wodzie, z trudem się przetacza i bez trudu ginie. żyjątka tego świata są strukturą białka - myślą i czują - nazwano je ludźmi. fantomowy ból zapomnienia każe im się spieszyć, więc: odchodzą, wracają, zdyszani, zziajami (ta narracja powtórzeń jest nawet przyjemna). Uciec w bezruch, czy tuptać w tym kole? Śniło mi się, że będziesz się bał, tymczasem w innym bucie, który nie przypomina buta, ewentualnie wcale nim nie jest, tętni inny świat, hodowla innej struktury białka, która myśli/czuje. Wszystko wszystkiemu życzy szczęścia - marne pocieszenie: żyjątka umierają.
- Corrida
- Zacznijmy od trzciny. Za domem jest pole. Ciało ciągnie mnie w stronę światła w tę i z powrotem. Za każdym razem, gdy myślę, że nie zdążę i przez dziurkę od klucza wlatują trzmiele, otwieram usta i nie oddycham. Lekarz, który przyszedł do mojego ojca wyglądał na takiego, co nigdy nie miał kobiety. Pomyślałam - beniaminek - taki niewiele może pomóc przy martwicy stóp. Patrzy jakby patrzył na turkusowe kopuły, strzeliste minarety, pękniętą czarę chrzcielnicy i jej szczęśliwą ranę. Z natury tak delikatny grzebie we wnętrznościach, ponieważ choroba to piękno. Był szpital w podcieniach, sadza nad łęgami i jeszcze dziury w wodzie, gdy ojciec rzucał kamieniami z okna. Córka nie chce być świętą w niewoli. ładna jest krew zmieszana z piachem.
- Prosto,
- za drogą (tam był mały mostek) w żadnym z okien nie paliło się światło, tylko szlugi - jedna od drugiej jednocześnie, nim zrozumiałam, że siedliskiem woli są narzędzia płciowe. I prośba: żebym przestała się schizować. Przyjechał taksówką. Dziwny. Nerwowy. Z dziewczyną, mną, którą przesuwał z pozycji w pozycję - pozornie, ponieważ mosty się pali, kopie się dół przykrywa gałęziami i pali się, pali. Każdy mit ma swoich, naturalnych wrogów - skoro jestem femme fatalne. Potem widziałam księdza w twoich butach. Obaj nie macie gustu. Obaj gadacie do nikogo, bo wszyscy umarli, umierają albo stoją w kolejce po kapcie - na przykład
- (Czołgał się na brzuchu. Tego samego lata, na moich oczach, wskroś tej samej drogi) przebiegła ta kobieta z obrazu Rembrandta albo Chełmońskiego, w wełnianym płaszczu kąpielowym, któremu pozwoliła się rozchylić
- eleganccy, elokwentni
- A ja mam właśnie okres chrześcijański. W instynktownej piekarni siedzimy blisko siebie, gejzer gorącej klatki schodowej próbuje wywieźć w pole wszystkie matki robiąc głupie miny. W cieniu, sukienka w kwiaty, roślejsza dojrzalsza, przeznaczona przez naturę dla szubrawca okrywa podżegacza, a po drugiej stronie łańcucha wulgarne twoje wargi milczą: bierzesz pigułki? A ja mam właśnie okres chrześcijański. Zgrzyt klucza w zamku, piętro wyżej. On schodzi w dół. Widzi. Zezuje. W usta wkłada mi słowa nieznane. Obce. Tajemnicze. Krwawiące. Pełne. Natychmiastowe. "kopula raza". sejsmografy rejestrują mówienie językiem.
- Mademoiselle
- Przestrzeń między korytarzami: wdarł się we mnie ze swoimi niewybrednymi przygodami łóżkowymi i powiedział, że mnie kocha. Poczęłam myśleć o sprawach serca, potargałam włosy - na wpół nabrzmiała synteza - gruncie rzeczy pancernik. Po egzaminie wyszedł z sali, jak z szafy, poprawił ubranie, będziemy pieprzyć się całą noc - pomyślałam. Przykro mi mademoiselle, [Podział mięsa zamiast persyflażu? Róże spermojady w miejsce legitymizacji groszku? [Chamie jeden! Chamie jeden kochany w różanopalcym sanktuarium - jesteś pieskiem preriowym.] jestem pieskiem preriowym Uniwersytetu Mickiewicza.
- Ćma barowa
- Byłam w Pałacu Chaba. Znalazłam szczelinę pomiędzy dwiema ciemnościami, opróżniłam piersi. Lubię wysokie sufity. Szpital powiatowy potwierdził hipotezę bang-bang otwierając czaszkę. Mówili coś o wypadku, przypomniałam sobie: nie umyty, z rozgoryczenia i śladów posłuszeństwa miał odsłonięte uda. Spędziłam noc stojąc na głowie. Ćma połykająca olbrzymie kółko na klucze lub krosna zgrzytające. ------------------------------------------------------------------------------------------20:12 zapytałam,
- dlaczego to zrobił. - bo ceni różnorodność - odpowiedział facet, co zdradził i zdradzi jeszcze nie raz. potem mówił o kulturze fiuta i murzyńskich biodrach - dużych, przepastnych, o których marzy Kuba B, bo: demona murzyńskiej dupy nie wypędzi się z łba czytając Spinozę czy Freuda - to instynkt przeciwny skokowi. Siedzę w fotelu i czuję jakbym szła; jakbym szła długą nocą - za nim, i po niego, a przecież nikt nie jest taki specjalny. odprysk Ducha najwspanialsza rzecz, jaką wszyscy dzielimy. - niech pani tak nie mówi, będę wył - powiedział facet, który zdradził i zdradzi jeszcze nie raz. Skąd ma wiedzieć dlaczego ten płacz? Opanował się i wszystko jest ok - trumna na swoim miejscu, i ładnie zamknięta; Orkiestra dęta gra Marche funebre Chopina, słońca nie ma - a życie jest.
- Jak będę dorosły nigdy nie będę żołnierzem - powiedział dzieciak stojący obok Piłsudczyków. I jego twarz znalazła się w słońcu. Miał twój podbródek. Dziś święto Maryjne, można by się rozluźnić, ale ludzie wyglądają na spoconych - nie ma to nic wspólnego z płcią, ani z deszczem, to tylko kolejny próg alchemii strachu. Doskonałość - mówiłeś głaszcząc mój kark, a ja zaciskałam uda słysząc ryk zwierzęcia. Przez chwilę pomyślałam, że będzie ci dobrze, jeśli uwierzysz we wszystko, o czym piszę - mały cudzołożniku, mój biedny koźle ofiarny, kocham cię - prawie. Można by się rozluźnić, dziś święto Maryjne, i słowo zapala się o słowo, polując na obietnice. Ponieważ "przyszłość" nie jest opcją, rytm stawania się, rodzenia/umierania jest tylko kolejnym progiem zmienności; więc się wprawiajmy się w pożegnaniach. Jest północ, za oknem siąpi deszcz, światła gasną jedno po drugim. Jeszcze bromek sodu i twoje lunarne spojrzenie, a moje id winno się ukorzyć.
- To ja! Otwórz. Słyszysz? Napisałam ci kartkę, wsuwam ją pod drzwi: zanim stanę się parkiem wspomnieniowym, wirującym cmentarzem, zanim morza zetrą moje kości, jak kwarc, tworząc piasek, mieląc dla mnie spokój, zadzwoń do mnie - koniecznie! Kim jestem? dziewczyną, która jest w drodze - tej niewłaściwej, jak wszyscy - wplątana w spiralę przyjemności, gdzie sedno tkwi w aparacie zapomnienia. Usiłuję żyć i zadowalam się prawdą jaką można osiągnąć na drodze kolejnych przybliżeń. Chciałam pocałować starszego pana, ale się odsunął. Pewnie uznał, że ludzie rzadko znajdują się w odpowiednim stanie do wymiany pocałunków, i że zwykle, czynią to - w nie dość godny sposób - na pamiątkę błogosławieństwa. Idę w stronę Św. Marcina, po bladym pasie chodnika, ze skłonnością do wiary w dobro. Wyższe cele nie muszą się pojawić
- 7:17
- A jeśli nie wrócę? Strach pomyśleć, co się czai za progiem: Eros
jest barankiem, który czeka na łaskę Bożą, choć nie ma pewności,
czy jej doczeka.
17:17. Co z tą trawą? Jest pierwsza niedziela listopada. Chciałabym położyć się na trawie. Pokazałam mu zdjęcia - ciemnoniebieskie fragmenty zostały zrobione dzięki błyskawicom - pozwalają zerknąć w głąb ziemi. Zapytał czy go zdradzam. Nie spodziewałam się tak wyraźnej zmiany, ale od tego można było zacząć: jeśli wrócę przed świtem, nie zniknę - chodzi o obiektywizm, a nie o dziecinną rozmowę - tak, pozwoliłam tamtemu gnojkowi pieprzyć od przodu i od tyłu - w duchu wspóL - - uczestnictwa. Ponieważ ten akt, sam w sobie, nie jest dla mnie kwestią delikatnych uczuć. Chciałabym położyć się na trawie. Być trawą, w gruncie rzeczy. - a ja mam właśnie napad paraliżu - nie mogę oderwać oczu od zakonnicy. obojętność wróbli świadczy o tym, że czerń nie jest cudem. w gruncie rzeczy, więcej nic nie widać. obok drzwi ktoś szarpie się z klamką. skąd ten smród? to po gościu - odpowiada dziewczyna kopiąc pościel w stronę pralni. to co, on umarł? jego ręka, moja ręka - te obszary natury wymagają więcej kontroli niż inne - popijam pigułkę jego śliną. od tego można było zacząć: wsuwamy łóżka z powrotem pod ściany, ściągamy powłoczki. zapytałam czy mnie kocha - miał usta pełne pierza, a ja, napad paraliżu. brakuje mi zamknięcia.
- Mak Nab - jest żołnierzem -
- nie będę tulił się do drzew. Te kombinezony nic nie dają, nie wolno w nich pierdzieć, to grozi śmiercią. Moglibyśmy chodzić w nich parami. Byłoby weselej. Każdy niesie swoje gówno, dwa kolory, pieski dwa. Mieliśmy się zatrzymać. Przeszliśmy 85 km, czyli dwa maratony. Na pustyni śnieg. Ani drzew ani ludzi. Ja pierdzielę! Urwało mi pół dupy. Idziemy po plecaki. Biegniemy. Ochłodziło się, czy mi się zdaje? Posłuchaj, wcale nie jest ci tak zimno. Taksówka? - Salam alejkum (słabo znam arabski. Off duty? Nie róbcie nam krzywdy. Jesteśmy Chrześcijanami. Co tam jest napisane? Bagdad wita ostrożnych kierowców. Wiem, że Saddam Husajn, to Bóg da nam raj? - A gdzie drugie es i de? - Zamieniłem. - Tak nie można (zmieniamy kierunek, kończy się amunicja, zaczęło się rozwidniać). -----------------[ - Pytam jeszcze raz - nazwisko?! - Mak Nab. - Stopień? -----yyy, zgodnie z konwencja genewska nie mogę powiedzieć. - Głupiec! Nie jesteśmy w Genewie. Masz buty robione na zamówienie, pewnie w Londynie, więc jesteś oficerem. Nazwisko? - Mak Nab. - Stopień? - Nie mogę odpowiedzieć. Nie wiem nawet, gdzie jestem, nie wiem nic. Rządzą nami dowódcy. Ja nie wiem nawet, o co walczymy. - Na ból nie ma rady, trzeba to znieść, ale w końcu ciało ma dosyć i zaczynasz tracić świadomość. - Pomóżcie mi. Nie jestem Żydem, mam napletek, mogę pokazać. Królowa i ojczyzna, to bzdury. - Nazwisko? - Mak Nab. - Stopień? - Nie mogę powiedzieć. - Otwórz usta. - Aaa. Rozwalcie mnie sukinsyny! Aaaaaaaaaa!] Szukałem Boga, błagałem żeby mi pomógł, powtarzałem modlitwy. Nie bałem się, byłem tylko przygnębiony. Mam tylko zielone cukierki - nie cierpię zielonych. O świcie byłem już opanowany. Widzisz moją stopę? Jest wielka jak kabaczek. - Cukierek. - Kolor? Zielony - nie cierpię zielonych!
wtorek, 28 kwietnia 2020
BYŁAM W PAŁACU CHABA ----------------------------------------------------------------------------
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz