wtorek, 28 kwietnia 2020

NARYSUJCIE MI DOM



Aleksandra Zbierska


pali się
Różowy flaming


leżał w wózku z brajlowskim wydaniem Pynchona. przyjrzałam mu się 
z bliska: miał przytrzaśnięte palce. rozważając swoje położenie, uniosłam się 
nad nim, niczym zjawa, a z jego ucha wyfrunęły miriady much i nietoperzy,
zamarzając natychmiast w powietrzu. tak – oznajmił – najważniejsze są relacje 
między elementami w jednym tylko punkcie trajektorii lotu – w punkcie 'teraz'.


kiedyś będę musiała wziąć w obronę to, czego nie widzicie, bo ciągle coś tu 
nie gra – instalują się skrzydła schodów, miriady ciał zostają odwrócone, 
pękają pęcherzyki wypełnione wodą – ktoś ma kłopoty z oddychaniem (ja?),
a wózek stoi, jak stał – to było tak naturalne, jak naturalna jest skłonność 
do kłamstwa. wdmuchuję tlen przez słomkę, a on wydmuchuje krew.
i czyta, przysięgam
Tajemnica


topiłem się – jak to we śnie – i obudziłem się mokry. 
ponieważ słońce jeszcze nie wzeszło, pomyślałem
 że poczytam. mam pod ręką gazetę – więc czytam
nagłówek: „kobieta jest darem i tajemnicą”. poszedłem 
do toalety. nie wiem, może to z powodu niewyspania,
ale zacząłem kląć: jakim darem, cholera? tajemnicą?


pozwól, że krawat poluźnię i pójdę błądzić. gasną
okna – muszę sobie przypomnieć, dlaczego wpadliśmy 
w tę ciemność. ponieważ miłość i nienawiść zasilane są
przez ten sam nerw, który powraca ekstazą 
i wstrętem do pospolitego – jesteśmy wspólnikami.
wyruszyliśmy w tę podróż tylko po to, by wyruszyć
w kosmos.
Trzeba


zdjąć słońce – powiedziałem, zamykając okiennice. dziś
Święto Niepodległości, 99. rocznica. litości – nie wiedziałam!
z księżyca spadłam – słyszę głos z kanapy. nie poznałam 
Agnieszki Maciąg – siedziała w samolocie obok sławnego 
aktora – jego imię również wypadło mi z głowy. to był
stary film, ale Agnieszka się nie zmieniła (prawie) – w błąd
wprowadzają włosy: grzywka na alfa (gorączka Bandiego). 


czy córka Piłsudskiego miała dzieci? głos z kanapy nie
daje za wygraną (z choinki się urwał?). Wódz spłodził
dwie córki – dworek Piłsudskiego stoi do dziś – troszczą się 
o ten dom. i pamięć. jednak muszę odsłonić słońce – 
powiedziałem, otwierając okiennice (mamy taki dziwny
dom) ale słońce już nie wchodzi! i dobry Boże tu
nie pomoże, ani pust wsiegda.
Jak będę dorosły, nigdy nie będę żołnierzem – 
powiedział dzieciak stojący obok piłsudczyków. I jego twarz 
znalazła się w słońcu. Miał twój podbródek. Dziś święto
maryjne, można by się rozluźnić, ale ludzie wyglądają na 
spoconych – nie ma to nic wspólnego z płcią, ani z deszczem, 
to tylko kolejny próg alchemii strachu. Doskonałość – 


mówiłeś głaszcząc mój kark, a ja zaciskałam uda, słysząc 
ryk zwierzęcia. Przez chwilę pomyślałam, że będzie ci
dobrze, jeśli uwierzysz we wszystko, o czym piszę – mały
cudzołożniku, mój biedny koźle ofiarny, kocham cię –
prawie. Można by się rozluźnić, dziś święto maryjne,
słowo zapala się o słowo, polując na obietnice. 


Ponieważ „przyszłość” nie jest opcją, rytm stawania się,
rodzenia/umierania jest tylko kolejnym progiem zmienności; 
więc się wprawiajmy się w pożegnaniach. Jest północ, 
za oknem siąpi deszcz, światła gasną jedno po drugim.
Jeszcze bromek sodu i twoje lunarne spojrzenie, a moje id 
winno się ukorzyć.
przemiana


był kawałkiem drewna popychanym przez fale. jedna fala
podawała go następnej. wyrzucony na brzeg, leżał w słońcu 
na piaszczystej plaży, aż ktoś zabrał go do domu. i zasnął. 
obudzony w gorączce zobaczył, jak jeden płomień podaje 
go następnemu. teraz wiatr rozdmuchuje popiół 
z zimnego ogniska.
Radosna nowina


Obudził się w kobiecie skulony i nagi, ugodzony 
niejasnym przeczuciem, że gdzieś odchodzi. Pierwszy 
oddech przepalił mu płuca, choć powietrze było zimne – 
zupełnie jak coś, czym go mocno skrępowano. Krzyczał 
wtedy i krzyczy teraz, choć zamiast słów, z ust 
wychodzą mu bąbelki. ten obok nic nie słyszy – tylko
kaszle przez zasłonę na twarzy.
wyobraź sobie, że rankiem stanęła w rogu łóżka, gdy byłeś jeszcze 
pijany i pokazała ci serce, serce wierne, obnażone od pasa w dół, 
a ty natychmiast odsłoniłeś własne, bo nie cierpisz asymetrii. 
i nagle widzisz, jak obracając się gwałtownie leci na ciebie ziemia, 
a wszystko wokół przesadnie realne – tak bywa, kiedy się nie śpi 
całą noc – załóżmy, że wiem, o czym mówię – leci z wrzaskiem 


podsycanym paroksyzmami wściekłości: że tylko tacy jak ty
mają w żyłach chamską krew, dlatego muszą się tak ześwinić. 
to wszystko – mignie niosąca ulgę myśl – jak Boga kocham, jesteś 
tam już zbyteczny. dajesz spokój chiromancji, stukasz jeszcze
w szybę, żeby mogła zobaczyć, jak znikasz. i jesteś wolny, więc 


pies ci mordę lizał – załóżmy, że sobie to wyobrażasz, i że leżysz 
nadal w tamtym łóżku, które ci ktoś odstąpił, gdy byłeś jeszcze
pijany i kiedy w oświetlonej zapałką twarzy rozpoznajesz własną, 
ziemia obraca się gwałtownie, leci na ciebie, a wszystko wokół 
przesadnie realne – tak bywa, kiedy się nie śpi całą noc. 
załóżmy, że to już nie minie.
Dobro Giffena


z tego szpitala wyszło samo dobro: dwie piżamy, jakieś pary
skarpet, wełniane, aż do kolan! i nawet bambosze (wcześniej 
nie miałam takich rzeczy), szuru-buru, skradają się jak kot –
skarpety, piżamy, bambosze – i choroba pryska jak potępiony, 
słysząc te gałgany, a babka Aniela, w krainie cieni, śmieje się 
wniebogłosy: jutro nigdy nie przyjdzie – jutro jest już
dziś
Czarna sukienka


umrzesz, umrzesz, umrzesz, i będziesz nagusieńka, jak cię Pan Bóg 
stworzył, tak cię Pan Bóg zabierze – nogami do przodu. (ale obciach 
z tą trumną, falbanki i wiadro pod spodem: kap, kap, kap, spływasz). 
QUO VADIS – mówię do niej, a z ust płynie mi woda, i wodę mam 
w płucach ciemniejszą o jeden ton, i myślę wciąż o topielcach, 
ich cienkich sinych wargach. Czarna sukienka: będziesz sama – 
żadnych innych stworów ani forsy, i będziesz zjawiskiem, zjawą, 
tak naprawdę niczym. i możesz już teraz zadzwonić na błękitną linię 


9393, specjalnie na na ciebie czeka tam lajf, boks & szoł; niektórzy 
już to zrobili, choć mieli inne intencje, a z tym różnie bywa. 
i odpalą ci ekstremalną teleportację za friko, Czarna sukienko: leżę 
w trawie i jestem trawą, śmiech mi wykrzywia policzki, leżę tu 
i nawet nie potrafię tego dobrze opisać, osobliwe. a pod ziemią 
robale też chcą żyć, i coś muszą żreć, i znają się na tej robocie 
jak nikt inny – niech im ziemia lekką będzie, Czarna sukienko: 
kalkulacja mija się z celem, za to wiara czyni cudaków – nie pisz 


do mnie przez dwukropek rezygnacji – na głupie pytania odpowiem
sporadycznie. niech ci się przyśni cmentarna harmonia, a gałązka 
oliwna ulegnie samoistnemu zwęgleniu. Czarna sukienko: póki co 
chodzi tylko o to, by nie dać się sfiksować w pierwszej kolejności, 
nie było miło i nie miało być. siedzę więc i palę dalej, a dym się unosi 
w kierunku okna, oddech się uspokaja i czuję się jak szaman: w dzień 
szyłam, teraz pruję czarną suknię – Gwiazda Polarna złoci 
strzeliste dachy Poznania.
Fenomen nowotworu 


To pierwsze zdjęcie, które jej zrobiono. Tak się przestraszyła 
światła lampy. Mam wrażenie, że się modli. Po drugiej stronie sali 
grupka studentów głośno omawia szczegóły fizjonomii – gdzie 
jeszcze skalpel należy pociągnąć, jak zmniejszyć bliznę – ciekawy 
eksperyment. Za drzwiami ktoś przemierza korytarze, liczy kafle, 
stuka w ścianę.
Ujeżdżanie


codziennie jesteśmy gotowi, by spotkać się
z Jezusem – peroruje Franciszka. – a ty? jesteś
nieprzygotowany do twojego ostatniego dnia,
więc ja jestem twoim napomnieniem. – Jestem,
Który Jestem – odpowiedział Głos – zrobiło się
nieswojo. ale już spokój: cisza, psy, dzikie konie.
powściągnąć konie, psy uspokoić, przenieść plemię –
na step.
Po deszczu


na gałęziach wisiały ogromne kiście cytryn. 
nad wybujałymi ponad drzewem łąkami szumiały 
dumne trzciny. i woda. pochyl się, by ugasić 
pragnienie – mówi drzewo. nie widzi siebie! budzi się
zlany potem i biegnie do lustra – to głupie,


tak nie móc przestać o tym myśleć. a jednak
tamtego lata trawa uschła (coś umarło?), drzewa 
przestały szumieć, much nie widać było nigdzie, 
a pająk oddał miejsce w przydrożnej pajęczynie
samicy, która w akcie wdzięczności po prostu


go zjadła. wmurowany w mozaikę tarasu, stoi 
i stara się to pojąć. a jednak wszystko nie umarło!
ogromne ilości ślimaków wprowadziły w obszar beznadziei
trudny do pojęcia sztafaż! szufla, wiadro 
i już – do roboty! zaniesie ślimaki do lasu. tak jest!
dobry dzień.
Pion 


udało się westchnąć, głęboko. jakaś duszność 
niedorzeczna. zrobiłam kilka zdjęć płuc, z telefonu, 
ale to wszystko jest nieczytelne. komórka po prostu
ma wirusa. ojej! common sense – to nie jest kwestia
rozumu. rozsądek nie rośnie na drzewie – trzeba
wziąć grabie. i do roboty. to nie dyrdymały – to
życie.
Opium


I jak Irmina. Ma 60 lat i mieszka w burdelu, no. Ale w tym wieku
to jest się czym chwalić – usta i piersi ma pełne. Irmina ma też 
cierpliwe ręce – i nie ma w tym żadnej przesady – zrobiła sweter 
na drutach, rajtuzy dla syna. Ci niepalący plenią się wszędzie, 
jak robactwo (dmuchnęła mi w twarz). A wybrani palą kubańskie 
cygara w klubach dla avatarów kasy. Oni chcą żyć 100 lat! ale
im wolno – za kasę to nawet takiego grzyba pocałuje miss Universum.
kilku z nich się to udało. Elżbiety też mają swoje opium na choroby.
Skuliła się w kaszlu. Cholerna astma. Rodziłam cztery razy, o ile 
pamiętam, ciągle się czegoś bałam. Właściwie to zawsze byłam 
przecięta – tak jakby piłą do drewna, taką ręczną – zwykły lajf. Ale,


dopóki oddycham siłą woli Pana – dotknęła swoich piersi – mam 
stałych klientów. Niektórzy tylko patrzą, niektórzy dotykają, a jeszcze
inni wsłuchują się w siebie. I żadnych głosów – pomijam zwierzęce
dialekty. Lubię Wagnera, Czytam: Żywoty Świętych, Stendhala, 
kocham Jamesa Tate'a! A od wczoraj pożeram Heraklita – miałam
myśleć – nie wejdziesz do tej samej rzeki – a ja weszłam wiele razy! 
Marzą mi się Indochiny, fajka opium i zasnąć, jak Catherine Deneuve
(jest w podobnym wieku) – 'Zakonnica idąca do burdelu' – mawiał
boski Buniuel (zaśmiała się rzęsiście). Tam, gdzie nie ma śmiechu, jest 
choroba. Tak, jestem wolna, chociaż jest mi smutno:
Jems Tate przecież umarł!
Wieszając psy


A gdybyś umarł dziś w nocy – zapytałam – to co by ludzie 
o tobie pomyśleli? Uśmiechnął się z niedowierzaniem, a potem 
spoważniał. – To, co widać: oszczędny, trzeźwy, sprytny, 
społecznie przystosowany – trwający jak kula na wpół wygasłego 
żaru – ani zimny, ani gorący, w gruncie rzeczy chory, ponieważ 
ani jeden dzień mojego życia nie był mój własny, lecz był jedynie 
tym, co otoczenie dla mnie wybrało. Tylko widok śmierci czyni 


wielkie miary i normy śmiesznymi – ktoś nas tak wytresował,
byśmy się bali: światła, przestrzeni, górskiej ściany, morza – ale 
i tak nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie najgorszego, bo to, 
co nas spotka, będzie o wiele gorsze od tego, czego można by
się spodziewać – zaśmiał się serdecznie – więc gdybym umarł dziś 
w nocy, pomyśleliby – biedny, mały skurwysyn – samobójca! 
Boga się nie bał. Niech gnije w spokoju. 
  Pies z nim.
Mokry pies


chciałem tylko powiedzieć, że bardzo cierpię, nie śpię,
więc sny nie przychodzą. sztywny ze strachu i zimny – z braku czucia
rozmyślam; a w ogrodzie ptaki szczebioczą, drzewa 
zawłaszczają ciemną zieleń, trawa z rosą niczym igła – oko 
dźga; czerwień róż niemożliwa – skąd ta intensywność? i zapach 
mokrego psa. mam twój podkoszulek. siedział ze mną wczoraj
przy stole – cały dzień, a potem wziąłem go do łóżka, przyłożyłem
do skroni – zasnąłem – ale
kto wraca po takie nic? 
A jeśli nie wrócę? Strach pomyśleć, co czai się
za progiem: Eros jest barankiem, który czeka na łaskę 
Bożą, choć nie ma pewności, czy jej doczeka. 17:17. 
Co z tą trawą? Jest pierwsza niedziela listopada. 
Chciałabym położyć się na trawie. Pokazałam mu 
zdjęcia – ciemnoniebieskie fragmenty zostały zrobione
dzięki błyskawicom – pozwalają zerknąć w głąb
ziemi. Zapytał, czy go zdradzam. Nie spodziewałam się 


tak wyraźnej zmiany, ale od tego można było zacząć: 
jeśli wrócę przed świtem, nie zniknę – chodzi o
obiektywizm, a nie o dziecinną rozmowę – tak, 
pozwoliłam tamtemu gnojkowi od przodu i od tyłu – 
w duchu współuczestnictwa. Ponieważ ten akt, 
sam w sobie, nie jest dla mnie kwestią delikatnych 
uczuć. Chciałabym położyć się na trawie.
Być trawą, w gruncie rzeczy.
Zdrada


barman powiedział – trzeba udawać. nalał mi Guinnessa
i narysował na dłoni wszystkie sprawy. i roztopiliśmy się –
tak właśnie to czułam, a właściwie – tak dokładnie było: 
przyjemne wrażenie bycia wszystkim naraz. wróciłam 
do jakiegoś domu, do jakiegoś mężczyzny – zrobiłam herbatę –
i nasze życie minęło.
Na trąbce


ktoś gra w ciemności, pada deszcz i jest ciepło. 
w półciszy ze ściany spada obraz – mój albo twój
pretensja/żal. w pobliżu stół we wściekle kaszubskie 
kwiaty. a ja? co ja? mam czyste ręce. i ciepłe wino:
Pinot Grigio. nic nie wiem o jego przeszłości – patrzy 
na mnie poprzez fiolety i zielenie. migocząc, płynie 
osobliwie, nierzeczywiste w swojej istocie. zresztą 
czy ja wiem – może to jednak cień istoty? prosił, by
to zachować w sekrecie: ono też nie rozumie
dlaczego jest ciepłe.
Bruno powiedział: jest jeszcze kawa 
i cukier z ektoplazmy. Weź srebrną zastawę i pozytywkę, 
Marto, choć nie jest to zupełne i bezpieczne – zerknij 
na zdjęcie chłopca. Odżi jest Słowianinem, właśnie ściął 
włosy. Niebieskie powietrze, mgła – tak ciemno jest
dziś w Sun Francisco, a my prujemy czarnym Bentleyem 
przez twój niespokojny sen. Ponieważ go umiłowałem, 
zostanę z nim aż do zderzenia. To taki malutki show, 
Marto. Za chwilę wstanie Sun Zi. It's very, very soon
Gdy się obudzi, dasz mu na imię 
Bruno.
Gaja


zdjęcie zrobiłem z ukrycia, ponieważ biegła do mamy. nie wróci 
do mnie, pomimo że kocha (mama jest najważniejsza). rosłam z nią 
wiele lat. to zdjęcie symbol – wpatrywałem się w ten obrazek
i telefon wypadł z moich rąk – stąd kałuża 
  pod jej stopami.


Zamieranie


do tego miejsca, w którym jestem, z pewnością 
przypływów powraca strach. czy chcesz mnie taką 
zobaczyć? z głową załamaną na poduszce, z zapadniętymi 
oczami, osłabioną przez brak pragnień i czucia? jest we mnie 
noc bez jednej gwiazdy, piękno i terror szukających się oznak
istnienia; i cichy slajd wspomnień – wpół zatrzymany 


wdech. światło przechodzi w cienie, 
to już nie przeminie. a jednak mam marzenia
i nadzieję, przyjacielu. a one rosną, rosną, i smak powraca 
na język. zaraz łączę się ze stacją kosmiczną (jest podgląd),
tymczasem jak posąg – w zacienionej uliczce odpoczywam 
  w barwach Ziemi.
Corrida


Zacznijmy od trzciny. Za domem jest pole. Ciało ciągnie mnie 
w stronę światła w tę i z powrotem. Za każdym razem, gdy myślę, 
że nie zdążę i przez dziurkę od klucza wlatują trzmiele, otwieram 
usta i nie oddycham. Lekarz, który przyszedł do mojego ojca, 
wyglądał na takiego, co nigdy nie miał kobiety. Pomyślałam – 
beniaminek – taki niewiele może pomóc przy martwicy stóp. 


Patrzy jakby patrzył na turkusowe kopuły, strzeliste minarety,
pękniętą czarę chrzcielnicy i jej szczęśliwą ranę. Z natury tak delikatny 
grzebie we wnętrznościach, ponieważ choroba to piękno. Był szpital 
w podcieniach, sadza nad łęgami i jeszcze dziury w wodzie, gdy ojciec 
rzucał kamieniami z okna. Córka nie chce być świętą w niewoli. 
ładna jest krew zmieszana z piachem.
na torach – 1924r.


Gdzie twój zegarek, który dostałeś od ojca na srebrnym 
łańcuszku, portret narzeczonej. stłuczony binokl zranił ci 
powiekę – Jakubie. Słońce klęka obok ciebie – jak kapłan –
całując świętą ziemię, która pochłonie każdą formę
bólu. Na nieruchomym oku czerw. Świat znieruchomiał. 
Tam znowu jesteś chłopcem. Pachną wiatrem twoje jasne
włosy, niebieskie oczy zapatrzone w Ziemię – czy
widzą teraz więcej?
Rolex


 pojechaliśmy do Hamburga na spotkanie z konstruktorem.
 karlo będzie budował domy na wodzie – a skąd on wie, że ta belka 
się tyle a tyle ugnie? – obliczenia statyczne – a co to są? – statyka, 
w tabelach jest przyjęte, że 1 decymetr sześcienny polepy glinianej 
waży 1 i 3 kilograma – ambelywybuł! i baba mu w sklepie zważyła 
albo nic – powiedział karlo, kierując się w stronę jubilera. mieliśmy 
czekać jakieś 20 minut. karlo wrócił po godzinie z rolexem – a gdzie
 ten stary? zapytał dyrektor generalny. karlo podciągnął nogawkę – 
it is! milczeliśmy przez całą drogę na tylnym siedzeniu landrowera, 


na diwidi leciała szklana pułapka siedem, a karlo pluł przez okno. 
w Poznaniu poszliśmy na kawę do jakiejś nowej knajpy, a tam 
sztuczne palmy i basen na środku podwórza: ja pierdole, bar z dykty – 
wkurzył się karlo. gud plejs, powiedział dyrektor generalny – party,
 czykity tańczą – łud du ju min? fakink plejs! splunął karlo – ale czikity 
się kąpią – tak kurwa, przy 14 stopniach. jeszcze się wgramolił gierą 
w kałużę, bo padało, takie koleiny, że nawet dżipem trudno wyjechać 
i pytam, która noga – bo przecież rolexa ma na nodze! – okej, wrajt
aj hol e łocz on de left.
tory, tory, tak trudno oddychać – zwijają Grubego

coś się pogubiło, a teraz łazi i krzyczy mieszanką smaru 
i benzyny. a ludzie rosną w chwiejnej równowadze 
rzut beretem stąd, na stacji Małe Garbary – i tam jest 
ten suspens: Grubego przejechał pośpieszny z Warszawy –
Grubego pociąg przejechał. i żal, że nie pobiegnie 
w niebieskim szaliku w jakąś dal rozmytą, gdzie trawa
jest murawą i nie rośnie sama (łka obok, prawdziwie, 
żałośnie). senny żuk sunie w stronę miasta 
przez te tory – ech! Oddychać!
Paraliż


a ja mam właśnie napad paraliżu – nie mogę oderwać oczu 
od zakonnicy. obojętność wróbli świadczy o tym, że czerń nie jest 
cudem. a więcej nic nie widać. obok drzwi
ktoś szarpie się z klamką. skąd ten smród? to po gościu – odpowiada 
dziewczyna, kopiąc pościel w stronę pralni. to co, on umarł? jego
ręka, moja ręka – te obszary natury wymagają więcej kontroli niż
inne – popijam pigułkę jego śliną. od tego można było zacząć: 
wsuwamy łóżka z powrotem pod ściany, ściągamy powłoczki.
Zapytałam, czy mnie kocha – miał usta pełne pierza, a ja napad
paraliżu. brakuje mi
zamknięcia.
To ja! Otwórz. Słyszysz? Napisałam ci kartkę, wsuwam ją 


pod drzwi: zanim stanę się parkiem wspomnieniowym, wirującym
cmentarzem, zanim morza zetrą moje kości jak kwarc, tworząc 
piasek, mieląc dla mnie spokój, zadzwoń do mnie – koniecznie! 
Kim jestem? dziewczyną, która jest w drodze – tej niewłaściwej,
jak wszyscy – wplątana w spiralę przyjemności, gdzie sedno tkwi
w aparacie zapomnienia. Usiłuję żyć i zadowalam się prawdą, 


jaką można osiągnąć na drodze kolejnych przybliżeń. Chciałam
pocałować starszego pana, ale się odsunął. Pewnie uznał, że
ludzie rzadko znajdują się w odpowiednim stanie do wymiany 
pocałunków, i że zwykle czynią to – w nie dość godny sposób – 
na pamiątkę błogosławieństwa. Idę w stronę Św. Marcina, 
po bladym pasie chodnika, ze skłonnością do wiary w dobro.
Wyższe cele nie muszą się pojawić
Sąsiadka ma dobre oczy, lamperię i drzewo za oknem


wiosną przyszedł do niej pająk krzyżak, więc ogromny! 
rozwiesił pajęczynę w świetle ościeży i usiadł jak cesarz
na tronie. najpierw patrzyła na niego tylko jednym okiem, 
potem łapała muchy, wyrywała skrzydełka i rzucała
w pajęczynę. rozmawiali o życiu, hormonach i całym tym 
bagnie z pieniędzmi. chciałabym być kochana – mówiła. 


ruja – odpowiadał – to jedyne co nas łączy – i wydawał się 
mówić do rzeczy. ale któregoś ranka pająk zaczął spadać. 
zanim dotknął podłogi, zdmuchnął go lekki zefirek – samica
go zjadła – wyssała – bądźmy szczerzy! a potem wysypały 
się z niej setki małych nóżek. tak duszno jest teraz, smętna 
pora – pozbawiona pająka krzyżaka, krótka 
wieczność muchy.
Mademoiselle 


Przestrzeń między korytarzami: wdarł się we mnie 
ze swoimi niewybrednymi przygodami łóżkowymi i powiedział, 
że mnie kocha. Poczęłam myśleć o sprawach serca, potargałam 
włosy – na wpół nabrzmiała synteza – w gruncie rzeczy pancernik. 
Po egzaminie wyszedł z sali, jak z szafy, poprawił ubranie, będziemy 


pieprzyć się całą noc – pomyślałam. Przykro mi mademoiselle, 
[Podział mięsa zamiast persyflażu? Róże spermojady w miejsce
legitymizacji groszku? [Chamie jeden! Chamie jeden kochany 
w różanopalcym sanktuarium – jesteś pieskiem preriowym.] 
jestem pieskiem preriowym 
Uniwersytetu Mickiewicza.
rzucić się pod byka w Pampelunie


tabuny koni pędzą mi przez głowę, w tę i z powrotem: ta tam, ta tam. 
trzeba je posłać na obrzeża. to wcale nie łatwe – najpierw wysuwa się 
pionek, a potem jest miejsce dla gońca. szalony rajd konia przez pole. 
w innym miejscu: idziemy do siebie po wielkiej pajęczynie. fajny motyw,
tylko ten pająk...na innym planie – pająk spada – zjada go pajęczyca, 
wracamy? idę przez te frazy jak przez ciemny las. kierunek: pole H6 – 


nie dam się pokonać. można jeszcze inaczej: – blefować? przyjdzie 
choroba z bólem i oczy się same otworzą. trzeba będzie prosić – żadnej 
poetyki w tym nie będzie. można już schować szpanerski hedonizm. 
a tak przy okazji – oglądałam film – Jezus z Montrealu – on nie grał, 
nie udawał – 
po prostu dał się zabić.
Europa


stało się: odbezpieczyła granat, włożyła go sobie w usta. wykryto resztki 
nasienia w odłamkach – grupa A rozeszła się po świecie. oficerowie mają 
przy sobie brąz. śledztwo drga, a drzwi są zamknięte. spójrzmy do środka 
(dziurka od klucza nie jest zaklejona): Tristero zdejmuje wygięte okulary,
patrzy w lustro, dym widzi, tempo opadania. krztusi się ze śmiechu. wolność
nie jest funkcją w gruncie rzeczy, ale dramat jednostki nie jest sednem 
lustra; ani płonące szyby w Iraku, ani chiński mur, ani nic, co jest widoczne 
z kosmosu – jedynie dym uwięziony w pozbawionej znaczenia chwili,
  moment pozbawiony wieczności.
Bożena


nie filozofuj Boguś, nie wyprowadzaj mi wzorów na całkę,
ja wiem, że miłość to bomba, że taka ciecz dwuczynnikowa, 
wiem, że osobno nic, i tak dalej – ptaszki zbierają fistaszki, 
a świnki rodzynki – ale są pewne granice przyzwoitości,
po przekroczeniu których nie sposób nie zgłaszać sprzeciwu. 
Powinnam wyciąć cię ze zdjęć, naturalnie mówiąc przepraszam,
Ponieważ jestem od tego, żebyś od siebie odpoczął – 
nieważne czy kochasz.
by móc odczuwać ból


Nie pamięta, kim jest, ani jak się tu znalazł. Pamięta tylko jakieś krótkie 
spięcia, pulsowanie świateł na chodniku i dziwną myśl, że nie może zgiąć 
palców. czyjaś twarz pochyla się nad nim, znajomy zapach ciepła, które 
kojarzy słowo bezpieczeństwo, gromki śmiech w przedpokoju, ojciec lepi 
babki z piasku, choinka, święta, i smutne twarze wokół – podobno umarła 
babcia. I przeskok – odgłosy kłótni dochodzącej z kuchni, zatroskana twarz 
ojca nim trzasnęły drzwi – bezradność dziecka przyciśniętego do szyby, 
a potem długo, długo nic. I przeskok – pierwszy pocałunek, drżenie rąk,
iskierki, radość dzielona na pół, wspólne czytanie książek, wspólne studia, 


przysięga – że wierność, szacunek i znowu przeskok – mdlący zapach świec
przy ścianie, wieńce, modlitwy, łzy i odgłos ziemi spadającej na trumnę
mamy. Udręczona twarz człowieka w tłumie, który mgliście kojarzy słowo 
tato. I przeskok – dłużące się wieczory nad książkami, dyplom, doktorat, 
kariera i wieczny strach o syna. Jakaś ważka decyzja – przywodzi na myśl 
tylko ciężar, i równie wielka ulga, zaraz po słowie – rozstanie. I przeskok – 
wszystko toczy się w stronę podłogi, zapach alkoholu, tytoniowy kaszel 
w takt wewnętrznej przerzutni – tytoniowy twist. Noce w malignie, ranki
jak noce, obojętność podczas składania podpisu o zwolnienie. Kolega, 


który tłumaczy, wciąż te same słowa – uczelnia, kariera, dziecko i wtedy 
stało się – pulsowanie świateł na chodniku, krew wsiąkająca w ziemię pod 
policyjnym obcasem i wzrastające przerażenie, że nie można zrobić nic. 
A potem już tylko ponure sekwencje, jakieś kanały, dźwigi, ranione okręty, 
wycięte z dna krajobrazu i rozhuśtany ciężar, który wciągnął go 
do środka, a potem znów długo, długo nic. Trwało to dłużej niż bodaj wszystko 
dotąd. I oto jest w półśnie. Śni mu się chłopiec, ma wielkość kropki na końcu
tego zdania. Nie może krzyczeć ani płakać, nie odczuwa żadnego z tych 
fizycznych cierpień. Coraz mniej pamięta. 
Niedługo uzyska człowieczeństwo.
Samobójczyni


to było wtedy, kiedy wyskoczyła z pociągu po raz pierwszy. 
potem zrobiła to jeszcze kilka razy, ale ostatecznie wszystko 
wracało do normy. zrozumiała, że jest w tym jakaś harmonia
i że to będzie się toczyć: ta tam, ta tam – tak bez końca, więc 
ślub – jeszcze jeden welon unosi się na wodzie – jak żabi skrzek 
z czasem się powiększy i pęknie 
jak każdy inny
Zaprawa


jakiś mors błaga o darowanie życia. trzyma się lodu, a jego dusza jest kulką – 
toczy się, coraz dalej i dalej od niego – a woda jest czarna! jest tam staruszek, 
którego wczoraj okradli. współczuję ludziom, których się okrada, nie dlatego, 
że mam miękkie serce, chociaż mam! ale dlatego, że to obrzydliwe! brzydzę się 
także włosa w zupie. rzeka się ze mnie śmieje, aż piana jej wyszła na usta, 
a przecież kłamię – bo rzeka się nie śmieje, ani nie płacze – rzeka szumi, pluszcze, 
a czasem nawet łka – hahahaha – na pewno zawsze jest zimna. mors trzyma się
lodu, a jego kulka jest już coraz mniejsza i toczy się dalej; na brzegu, w trawie 
błyszczą zwierzęce oczy – albo kawałki szkła? woda jest czarna, czarna! a świat
jest takim pięknym snem (wyłączmy z tego jednak ideę łańcucha 
pokarmowego – 
tego nie da się tłumaczyć miłością).
Chciał umrzeć świadomie. Był absolutnie gotów


w pewnym sensie już to zrobił – wtedy zmieniono mu leki. 
wypróbowałam je zaraz na sobie. spałam całą dobę – strasznie,
chodziłam potem taka skołowana, a potem, zdawało mi się – 
biegnę, a przecież ciągle leżę. prosił kilka razy, żeby go odłączyć. – 
fajnie, że się urodziłeś – powiedziałam, a on moją ręką zamyka 
ciepłe oczy. czy łączy mnie coś jeszcze? widuję rudzika za oknem. 
teraz światło śpi w trumnie. przychodzą współczuć mnie i jemu 
oraz mutacjom: rąk, rękawów, nóg, kieszeni – a potem odchodzą, 
normalnie, po ludzku – do domu, żeby 
  pożyć trochę w spokoju.
Takie polskie, nasze


Kto to jest Zbigniew Machej? Dlaczego nie urodził się
jako Tymoteusz Karpowicz? Pod jaką inną gwiazdą, jeśli
nie wieloramienną? Co przeżył w dzieciństwie, a czego 
nie przeżył, że musiał debiutować pod własnym imieniem, 
i skąd się wzięło imię Zbigniew? Czy ma psa? Jak ten pies 
się wabi? A jeśli nie psa, to może kota? Albo inne zwierzę, 


które może mieć? A jeśli nie może mieć, to dlaczego? I
czy jest uczulony? Czy dusił się już z powodu języka? Czy
myślał wtedy o tym, jak się języki miesza? Na czyj obraz 
i na czyj użytek? Na czyje podobieństwo przyłożył siekierę 
do granic, i gdzie je odnalazł? I kiedy? I czy były to granice 
odzyskane? Czy dało się je poprzesuwać? A jeśli nie, to czy 


przyłożył siekierę do własnych korzeni, czy tylko do korzeni 
Karpowicza? I czy było to wszystko takie polskie, nasze? 
Czy w tym języku nadal mówią do siebie prawdziwi poeci? 
A czy Zbigniew Machej jest prawdziwy? Czym się różni się
od podrobionego? Może lepiej zapytać o to Świetlickiego?
A czy Karpowicz udzielił odpowiedzi? A jeśli nie, to czy 
otrzymał fangę w nos? 
Antagonizm


nie mam kontaktu z końmi – to przez mój lęk wysokości – półtora 
metra od ziemi czuję się nieswojo. spotykam jeżdżących konno: 
klasycznie i fanów stylu western, ale nigdy nie spotkałem się z
bezpośrednio z żadnym przedstawicielem tych opcji – każda z frakcji 
znajduje milion argumentów pokazujących wyższość swojego stylu 
i absurdalność drugiego. jak to jest np. z płetwonurkami? ci z płetwami 
śmieją się z tych bez? albo bezdechowi uważają, że pływający 
w akwalungach to cieniasy?
Dom
W basenie wody nieruchomej sprawiedliwy brud,
księżyc i gwiazdy – wszystko uszkodzone;
tylko dziki imbir w nastroju obojętnym szepcze: spać. 
on nie ma kłopotów, nie czuje potrzeby, by mieć płaszcz, 
remontować dom indeksowany w uchu, że trzeba go 
spłacić. imbir się obudził: dzieciom jeszcze rosną zęby,
jest czas.
Codzienność


Wygrażał niebu w obrębie własnej oktawy. Fala, która niosła 
głos, zaczęła się od szczęścia. Teraz uśmiecha się półgębkiem. 
Niegdyś złotousty, milczy gdy ziemia się odwraca, przesłaniając 
złoty środek – wątpliwy. Głębiej, coraz głębiej, też nie ma nic. 
Jeszcze można tylko zgiąć plecy, ale to też się skończy; inaczej 
niż sen o wyplutych płucach. Czy będzie w stanie oddychać? 
Po ciemku ubiera się i wychodzi. Do pracy? Zimno. Ten sen 
ciągnie się już długo. Obudzić się, wsadzić głowę pod prysznic,

zatrzymać tylko zetlały sznur. A ona? (zapowietrzony kaloryfer
odkręca głowę w druga stronę), a ona patrzy głodnym wzrokiem:
najważniejsze są cudze sprawy i pieniądz. Cichej większości
wystarczy niewiele – do czasu. Zrobił, co należało zrobić:
uczepił się nitek w kieszeni (to prosta rozrywka), są pod palcami, 
nitki pułapki, nitki metaszczęścia. Wdychając zapach obcej kobiety 
inaczej wchodzi się w nastrój. I nici wrastają 
z powrotem. Na tak.
Ćma barowa


Byłam w Pałacu Chaba. Znalazłam szczelinę pomiędzy 
dwiema ciemnościami, opróżniłam piersi. Lubię wysokie 
sufity. Szpital powiatowy potwierdził hipotezę bang-bang, 
otwierając czaszkę. Mówili coś o wypadku, przypomniałam 
sobie: nie umyty, z rozgoryczenia i śladów posłuszeństwa 
miał odsłonięte uda. Spędziłam noc stojąc na głowie. Ćma 
połykająca olbrzymie kółko na klucze lub
krosna zgrzytające.
U Ramsaya – smacznego


zatrzymaliśmy się, by wypatrzeć swój stolik. zobacz – powiedział, 
Wskazując okno – jak pokutnik ducha, w bachicznym uniesieniu 
taszczy wózek z kartonami w stronę gwiazd. a ty, w blamażu i żalu
chwil utraconych, oddajesz walkowerem wszystko. nie jesteś eugleną, 
choć masz plamkę światłoczułą, to tylko cezura. przyjmij pozycję: 
kontra, detonator masz w głowie – można coś jeszcze ugrać, bo siła 
bierze się z wytrwałości. a teraz jedz bycze jaja, nim rzeczywiście 
zmienisz się w euglenę.
Litania do Merlina


to miasto jest wspólne. nie będziemy go dzielić. wystarczy 
przejść na drugą stronę. ty zawsze byłeś ponad, a teraz 
stoisz za wysoko, by splunąć mi w twarz. jestem odwrócona
jak arabskie pismo. chyba zaklaszczę skrzydłami, kiedy znikniesz
po angielsku. histeryczny samogwałt na oczach 
wszystkich. każdy może dotknąć, nawet włożyć palce. 
mówisz, że jestem bezczelna. dziękuję. postoję przy budce 
z piwem kilka przecznic dalej. wyjście awaryjne – restauracja
III kategorii – linia, której nie możesz przekroczyć, a przecież 
granice bywały ruchome. więc na cholerę nam się męczyć:


ty, kategoria ściśle logiczna, nie rzucasz słów na wiatr, ani 
słów przed wieprze. przykrywasz poezję deską klozetową, 
odwracasz się plecami i milczysz. ta majestatyczna bierność
napawa mnie obrzydzeniem. umiar – niezbędny składnik
elegancji – perorujesz, a ja mam skrzywiony kręgosłup. 
w gruncie rzeczy nigdy nie było nam po drodze. jaki jesteś 
śliczny w tym wiklinowym fotelu. śpij narcyzie wiklinowym 
snem, zakopany po pas w codzienności. stałeś się drzewem. 
i owszem, masz korzenie: 
zdrewniały ci usta i palce
Kuguarzyca


niekochanej nikt jeszcze nie nazywał niekochaną. zobacz, ile
straciłaś, nie pozwalając sobie pokochać siebie. Przechodzisz
z rąk do rąk, niczym hajs, a potem drobisz nogami w pobliżu
pociągu, który miał ciebie zawieźć do domu – i co? jedzie dalej
bez ciebie: balum – balum; ale co tam, równać należy w górę, 
ahoj, przygodo! lecz na pograniczu nieznośnych metafor czyha
jeszcze szalbierstwo języka. umówmy się zaraz, że to nic
nie znaczy.
Dziś, drugiego lutego dwa tysiące szóstego. Jest ciemno 


cały czas. Albo jest jeszcze czas – nie wiem. Nie pamiętałem,
jak mnie tu wkładali, ale kiedy ona oglądała film i tam 
facetowi zapuszczali węża przez gardło, to się tak zdenerwowała, 
że przypomniałem sobie wszystko. On wciąż zachowuje pozory, 
ale to dość histeryczne jest. Próbuje ją przekonać, że niby 
nie każdego stać na taki „luksus”, że będzie chyba musiał się zgłosić 
do testowania leków, bo z czego ma nas wyżywić? że ludzi ubywa, 


ale zaraz przychodzą następni/następni/następni – 
Ockham pieprzony, wspólnik i konfident – niech mu ktoś piasku 
nasypie do ust. Ostatnio, jak jego Red Indiana w piątek pożarł Alzatczyk 
– to jeden jak się zdaje pozytywny ferment – zapytał wprost – 
co ona ma zamiar z tym dalej zrobić? Nie wiem, co tam się stało.
Dziś trzeciego marca – śni mi się chłopiec, wyciąga do mnie dłonie, 
a ja nie potrafię.
Po pierwsze masło


ho! ho! ho! witajcie nimfetki, skatalogowane zwiędłe baletnice, 
wszystkie nieznajome punkty odniesienia – zaczadzony Gombrowiczem 
dopuszczę się świętokradztwa, przypuszczając atak na Paryż. poranne 
słońce właśnie rzeźbi frazę: taki szał & szoł, że czuję uniesienie, 
na wskroś. jeszcze leżę pod kołdrą, wiejska kura dziobie owies, obok 
schnie groteskowa kupa – co za męka asymetrii – smutno i rzewnie,
a tam już śpiewają bulwary & skwery, już przegarniają mgłę, aż zalatuje 


negliżem i uciechą w zupełnie innym stylu; i się dzieje – usiłuje się dziać! – 
mowa trawa, zobaczysz Paryż, nie umrzesz, oplują cię w dziwnym języku, 
a ty im odpowiesz: żenekomprompa –żenada. czarni będą mieć w de – 
wszystko, na Placu Pigalle nie będzie żadnej dziwki, nawet po północy – 
i gdzie te kasztany? autokary z Rosji? geje z Polski? te obce, nieznośne 
facjaty? tylko ty, dęty lokajczyk z rozdziawioną gębą, 
  solo & sote
Drzwi może nie być, ale są okna, które Pan otwiera na trumny 
zmurszałe, a tam popiół nasz z przyszłości z nakazem rozproszenia –
można się wzruszyć. a ty filujesz wzrokiem i miażdżysz słowem – 
dziękuję. Trzeba mi więcej optymizmu, więcej prostoty. coś mnie
wyrzuca spoza zdjęć, które oglądasz (nieprawda, że nie mam
hamulców, ja tylko ich nie używam) pozwalam sobie na śmiech 


i biorę go w cudzysłów. na mszy za zmarłych pokazałam język. 
I dostałam w twarz – przepraszam. ufam, jak zwierzę w robaki
i liście, że boli tylko to, co ożywione. niech gniją w spokoju, 
którzy jeszcze kaszlą. a ty? (ponad godzina autobusem i pieszo) 
w drodze do pracy, w drodze do domu
Seminarzysta


tego dnia stanął przede mną w kolejce z dzieckiem na ręku 
– i wyobraź sobie, że Stalina wypierdolili z seminarium,
kształcił się na popa, a wcześniej to go ojciec katował jak psa
i puściły w końcu te śrubki, sprężynki – duszno, będzie burza,
upaństwowiony osesek z niezrośniętym jeszcze ciemiączkiem 
przytwierdził się do brzucha jak narośl i patrzy – czas ucieka,
ekspedientka podnosi do światła dwustuzłotowy banknot,
głupawo się uśmiecha – a u nich mają seminaria? zatrzaskuje 
kasę, dobijając wątek. 
pączki były stare, burza przeszła bokiem
Mak Nab – jestem żołnierzem – nie będę tulił się do drzew


Te kombinezony nic nie dają, nie wolno w nich pierdzieć, to grozi 
śmiercią. Moglibyśmy chodzić w nich parami. Byłoby weselej. Każdy
 niesie swoje gówno, dwa kolory, pieski dwa. Mieliśmy się zatrzymać. 
Przeszliśmy 85 km, czyli dwa maratony. Na pustyni śnieg. Ani drzew, 
ani ludzi. Ja pierdzielę! Urwało mi pół dupy. Idziemy po plecaki.
Biegniemy. Ochłodziło się, czy mi się zdaje? Posłuchaj, wcale 
nie jest ci tak zimno. Taksówka? – Salam alejkum (słabo znam 
arabski. Off duty? Nie róbcie nam krzywdy. Jesteśmy chrześcijanami. 
Co tam jest napisane? Bagdad wita ostrożnych kierowców. Wiem,

że Saddam Husajn, to Bóg da nam raj? – A gdzie drugie es i de? –
Zamieniłem. – Tak nie można (zmieniamy kierunek, kończy się
amunicja, zaczęło się rozwidniać). –----------------[ – Pytam jeszcze raz – 
nazwisko?! – Mak Nab. – Stopień? –---- yyy, zgodnie z konwencją 
genewską nie mogę powiedzieć. – Głupiec! Nie jesteśmy w Genewie.
Masz buty robione na zamówienie, pewnie w Londynie, więc jesteś 
oficerem. Nazwisko? – Mak Nab. – Stopień? – Nie mogę odpowiedzieć. 
Nie wiem nawet, gdzie jestem, nie wiem nic. Rządzą nami dowódcy. Ja 
nie wiem nawet, o co walczymy. – Na ból nie ma rady, trzeba to znieść, 


ale w końcu ciało ma dosyć i zaczynasz tracić świadomość. – Pomóżcie 
mi. Nie jestem Żydem, mam napletek, mogę pokazać. Królowa i ojczyzna
to bzdury. – Nazwisko? – Mak Nab. – Stopień? – Nie mogę powiedzieć. – 
Otwórz usta. – Aaa. Rozwalcie mnie sukinsyny! Aaaaaaaaaa!] Szukałem 
Boga, błagałem żeby mi pomógł, powtarzałem modlitwy. Nie bałem się, 
byłem tylko przygnębiony. Mam tylko zielone cukierki – nie cierpię 
zielonych. O świcie byłem już opanowany. Widzisz moją stopę? Jest 
wielka jak kabaczek. – Cukierek. – Kolor? Zielony – 
nie cierpię zielonych! 
Polowanie


miał tę szczególną przewagę, że pił i rodził ustami: bierzcie i
jedzcie z tego wszyscy, to nie jest bowiem ciało jego, to tylko 
wybrana sztolnia, parking zarośnięty – wszystko – skończone
i nieskończone jednocześnie. niech więc kaszlą przez zasłonę 
na twarzy szczęśliwi ci, którzy jeszcze nie umarli. niech suną 
stabilni jak żółwie, by zapełnić puste miejsca, w których zmarł
czyjś strach. tego, co zobaczył jako chłopiec, już nie odklei. 
jeśli będzie gotów, odnajdzie tamten pistolet na wodę i strzeli; 
tam, na skraju rzeczy, stoi płot, zwierzę, a jego ryj spoufala się 
z robakami. a za tym płotem 
– echo –
Czyścił szybę, a tam była ściana, mur właściwie solidny


betonowy. nic nie poczuł, ja myślę, bo to był dobry lot – 
błyskawica! miał tak spłaszczoną głowę, że zachował się 
w pamięci, dla moich kłopotów z sercem. pojawia się we śnie:
ciągnie mnie za plecy. wystarczy, ja nie chcę pamiętać! hej!
– odpowiedział – mieszkam już w twojej głowie i właśnie 
wysyłam ci majla: przyśnię ci się! przyśnię! on nigdy nie jest 
sam. spróbuj go ruszyć – never! regularny demon. czuję
zimno. dzięki, że pozwala mi zgiąć rękę, ostatecznie mogę 
się przeżegnać, chociaż nigdy wcześniej 
tego nie robiłam. 

3 minuty oddalenia


uciekanie i gonienie, to tu, to tam, czyjeś łóżko czyjaś ręka 
zamykająca drzwi. a teraz moja głowa zapada się w poduszkę –
 można to nazwać kryzysem sumienia. ponieważ winę nosimy 
w sobie jak inne uczucie, żeby się nią dzielić – pamiętam, jak
zesztywniałeś, czując potrzebę odwetu, a potem długo walczyłeś 
w imię plemiennej wspólnoty. z niewiadomego powodu jestem 
po twojej stronie. 
Czyny zamażą się wzajemnie.
Bardziej jeszcze sami


przycina piętę, by wcisnąć stopę w baletkę z Lidla 
(bez mężczyzny jest jakaś niepełna). i już: wieszczą –
pizdencjusze, nieroby, bohaterowie globalnej wioski, 
mityczni kochankowie z przyrządem do życia, bo 
ważna jest ciągłość. zostanie tylko jeden. i jest. 
jak zawsze & jak wszyscy – wchodzą do łóżka i śpią.
Opiekun 


kazał jej się wyskrobać, a ona się bała, i pomyślała, że 
prześpi się z innym mężczyzną, to jego sperma zabije 
tamtą. Hłasko o tym pisał i ona to zrobiła, bo czytała 
Hłaskę, a poza tym cholernie bała się doktora. a potem
wrócił tamten, i ona teraz dusi się ze śmiechu, kiedy on
jej opowiada o miłości, i o tym życiu, które razem 
zaczęli.
To, co stało w gardle, przesunęło się do żołądka – dalej się już nie przesuwa.


Wyczuwasz lekki ciężar? Pewnie mości sobie miejsce, chce zostać na dłużej 
i brzęczy i puka i robi straszny zamęt, jak żuk, który wszedł kelnerce do ucha, 
zalali go alkoholem i umarł (że co? że zdechł?) – i o ile z żukiem
to prosta sprawa, to tu już niestety nie. Opije się, zaśnie, ale nie na długo.
Gdy się obudzi – a obudzi się na bank, kompletnie żywy i nieutopiony, podniesie 
głowę i zacznie podskakiwać hęhę i robić głupie miny, aż zrobi się niedobrze. 


W tym miejscu zazwyczaj delikwent wymiotuje do wanny, jeśli ją ma, a jeśli nie, 
to gdzie bądź, echem, po czym następuje szybkie wybieranie numeru 99???? 
prędzej, prędzej! Koniczynka straci liście, sąsiad postuka w ścianę. Halo, to ja! 
i spadnie kamień zobowiązany do powrotu – ta cisza, smętna cisza, to krótkie 
zwięzłe – alkoholik? – Szalenie istotnym warunkiem jest wypowiedzenie słowa 
 delirium tremens – przepraszam. i to wystarczy? 
  Oczywiście, oczywiście, to aż nadto
Siedzieliśmy trochę, uprawiając clubbing w gejowskim Deseniu
hydroseksualni, ba! indywidualni: ja, uskrzydlona Bu, michu pedał 
na speedzie & aktoreczka incognito wyjęta spod prawa penisów. 
i twarze były ok. aż zakręciły pornola: tańczą buty, pantofle, kozaki. 
aktoreczka z blantem kręci pirueta – śmiertelnie poważnie, albo 
ma papcie do spalenia – ale tak, bez mocy. zdeformowane czółenko 
biegnie w stronę światła zamykających się drzwi – tam i z powrotem –


zaledwie kilka razy i poszło w rozsypkę. twarze jeszcze są, choć 
próbują się zamazać – wzajemnie. ktoś do mnie gada cały czas 
i nie chce się odczepić. – jestem owiec Qm w twoim uchu. – co to 
jest twoje ucho? – powiem ci w tajemnicy: twoje ucho to są drzwi, 
co się do środka otwierają. te do pokoju zawsze do środka. – a Qm?
– jeśli wyjdziemy razem – opowiem ci, dlaczego
misiu futerko ma na zewnątrz.
Porzucony pies


zaprosisz klauna? powinien być prawdziwy – nieśmiało zgłaszam 
swój akces, spójrz, się odsłaniam, od pasa w dół, ale do rzeczy, zostawiłaś psa 
i tusz do rzęs, chyba się wyrzygam, piłem, piję, uczę się oddychać, śni mi się 
pogrzeb za pogrzebem, pieprzony pies wyje & wyje – to już nie jest śmieszne,
dziś w nocy umrze ktoś, z kim nigdy się nie spotkam, w całej nieskończoności
świata miniemy się tak bez śladu. pojutrze zaczną kopać dół, schylą się nad nim 


czyjeś mokre plecy, żuki prysną w stronę miasta – ja to widzę, tak bez 
przerażenia – całe to misterium śmierci i wszystko, co potem: pogrzeb, feeria 
kwiatów, wstążek i błoto które pożre trawę, wiosnę i wszystkie te cmentarne
rekwizyty, a potem pożre mnie; a póki co jest zima, a ty szorujesz cudzy kibel 
w szikago, bo tam jest ciepło, i wszystko takie duże: ocean i palmy są prawdziwe – 
ja to widzę, tak bez przerażenia – 
więc pojutrze barbekju w ogrodzie?
Prosto, za drogą (tam był mały mostek) 


w żadnym z okien nie paliło się światło, tylko szlugi – jeden od drugiego
jednocześnie, nim zrozumiałam, że siedliskiem woli są narzędzia 
płciowe. I prośba: żebym przestała się schizować. Przyjechał taksówką. 
Dziwny. Nerwowy. Z dziewczyną, mną, którą przesuwał z pozycji w 
pozycję – pozornie, ponieważ mosty się pali, kopie się dół, przykrywa
gałęziami i pali się, pali. Każdy mit ma swoich naturalnych wrogów – 


skoro jestem femme fatalne. Potem widziałam księdza w twoich butach. 
Obaj nie macie gustu. Obaj gadacie do nikogo, bo wszyscy umarli, 
umierają albo stoją w kolejce po kapcie – na przykład (Czołgał się 
na brzuchu. Tego samego lata, na moich oczach, wskroś tej samej drogi) 
przebiegła ta kobieta z obrazu Rembrandta albo Chełmońskiego, 
w wełnianym płaszczu kąpielowym, któremu 
pozwoliła się rozchylić
eleganccy, elokwentni


A ja mam właśnie okres chrześcijański. W instynktownej piekarni 
siedzimy blisko siebie, gejzer gorącej klatki schodowej próbuje
wywieźć w pole wszystkie matki robiąc głupie miny. W cieniu sukienka
w kwiaty, roślejsza, dojrzalsza, przeznaczona przez naturę dla szubrawca 
okrywa podżegacza, a po drugiej stronie łańcucha wulgarne twoje 
wargi milczą: bierzesz pigułki? A ja mam właśnie okres chrześcijański. 
Zgrzyt klucza w zamku, piętro wyżej. On schodzi w dół. Widzi. Zezuje.
W usta wkłada mi słowa nieznane. Obce. Tajemnicze. Krwawiące. 
Pełne. Natychmiastowe. „kopula raza”. sejsmografy rejestrują
mówienie językiem.
do Berlina w drugą stronę


chuchniecie: szur, szur, przesuwa się skaner źrenicy, zapałka oświetla 
cztery słowa, pociągnięte palcem na szybie: palenie surowo dozwolone!
lepsze to niż graffiti i podmiot się już przybliża: wielokrotnie świadom
praw i obowiązków, i że nie odpuści, aż do śmierci – nikomu – konduktor!
gęstnieje dzień dobry, dobry wieczór, jakiś porządek w naszym chaosie, 
a tam świt, mgławica, a tu pierwszy krzyk, kopnięcie. pieniążek wypluty 
do rąk buldożera, żeby nie popaść w nadmierny surrealizm – otóż to!
farsa! forsa? ironia ma swoje granice. dialog: podobno w Londynie 


nie można palić w knajpach? ha! ja wolę cygara, bez obietnicy zawartej 
w uzdrowieniu. wszyscy jesteśmy chrystusami, lecz pragnąc substytutu,
zapadamy w nadmierny optymizm: a potem: wracamy, uciekamy: wciąż
obojętni, brudni, doświadczeni, śmiertelnie poważni, boleśnie radośni. 
za późno, za wcześnie, ale nigdy w samą porę – bo na zegarze nie ma 
żadnego czasu. i załamuje się światło na stalowych linach, i świetnie 
to wygląda! choć są pewne kłopoty z dostrzeżeniem głębi, bo przecież 
tu nie ma przesłania! to jest wagon dla palących! komora gazowa –
palimy, palimy, sarenko.
Narysujcie mi dom 


podjeżdża autobus z napisem: koniec, wlecze za sobą pustą sieć; za kierownicą 
srebrnołuska ryba: jestem jak przeźrocze, ta granica jest prawie widoczna. nie!
strach przed nieznanym nie daje się opisać, jakiś zwierzęcy instynkt – to nie jest 
świadome, lecz bardzo mocno trzyma przy życiu – czas się czegoś chwycić – 
narysujcie mi dom, park, wiosnę, cyprys i dwa cienie. kłopot jest z milczeniem?
niech śpiewają ptaki i ludzie w kościołach, krety w ziemi, zbiorowe mogiły – 


pojedyncza śmierć się nie liczy. jeszcze pójdę na koniec świata, i tu przystanek:
porzucona gazeta, zaczynam czytać: w jakiś podstępny sposób wszyscy jesteśmy 
sobie bliscy – teraz? zaraz? co tu robi ta kobieta ze szmatą? zetrzeć to do czysta – 
wydłuża palec w moją stronę / za każdym razem, gdy ją widzę, płacze / wszystko 
jest możliwe, lecz nie wszystko się uda – wiec wiosna? wszystko / wszystko 
już było, teraz żółkną liście – więc jesień? no tak, 

przyroda się nie myli. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz