Coś porządnego po raz kolejny wydało Stowarzyszenie Żywych poetów, przy okazji wykazując się całkiem dobrym wyczuciem dla głosów żeńskich. Oto do pisma literackiego RED dodano tomik Aleksandry Zbierskiej, zatytułowany: Wibrujące ucho. W zasadzie jest to mieszanka rozstrojonych podsłuchów i surrealistycznych obrazów ( wodorosty podeszły pod drzwi – totalna mobilizacja szumu albo Leżał w łóżku z brajlowskim wydaniem/ Pynchona. Przyjrzałam mu się z bliska: miał przytrzaśnięte palce). Dość w tym energii, aby czytać, aby zainteresować się.
Pod względem tematycznym dużo seksu ( Dać dupy, ckliwie się ścigać, possać ducha/ i zwinąć forsę, żeby się nie zorientował), jak również mnóstwo ironii w mówieniu o miłości ( jak w takiej parodii zaczynającej się od słów Bo mi się przyśniło, że to będzie pieśń miłosna/ czytana od tył , naśmiewającej się z przeróżnych sentymentalnych rekwizytów. W innych wierszach sporo za to motywów śmiertelnych, spośród których zacytuję ten z pingwinem: Śmierć przez utopienie lekka nie jest/ i to mu nie grozi, choć ciągle jest zdany/ na łaskę tlenu.
Zaraz, dlaczego opisuję ten tomik w sposób tak ostentacyjnie katalogowy? Bo nie umiem inaczej. Ta książka ma zimny połysk eleganckiego magazynu wydawanego na kredowym papierze, i chociaż reprodukowane są w nim sceny docierają niekiedy nawet do rejonów subtelnej perwersji, zamieszkiwanych dajmy na to przez Hansa Bellmera, to jednak najpierw widzę medium i jego ostentację, a dopiero potem zawartość. Możliwe zresztą, że takie było zamierzenie autorki – w takim wypadku muszę jednak powiedzieć, że widzę talent, kupuję wykonanie, ale projektu już nie. Z taką dykcją Zbierska śmiało mogła sobie pozwolić na więcej ryzyka.
Paweł Kozioł, Lampa nr 7-8, lipiec – sierpień 2009
„Bez łkań i innych dźwięków”. O Wibrującym uchu
Chcąc pójść tropem poetyckich szyfrów, jakie serwuje nam Aleksandra Zbierska, w trakcie wibrujących lirycz¬nych podróży będziemy zmuszeni do wyostrzenia zmysłów, gdyż taką właśnie poetka przyjmuje strategię: „Zamieniam się / w słuch, i jestem słuchem” (Wibrujące ucho). Wystarczy tylko przyłożyć ucho do drzwi, by poczuć drgania i wibracje, gdyż to właśnie tu „tętni / inny świat” (Śniło mi się, że będziesz się bał). Debiutanckie Wibrujące ucho to wła¬śnie poezja pisana „na podsłuchu”. Nie sposób niczego przemilczeć i zataić, gdyż podmiot z ironicznym uśmiesz¬kiem zdaje się wykrzykiwać: „Słyszę! Wszystko —” (Słowo, co spało). Jej bo¬haterka zewsząd (zwłaszcza zza za¬mkniętych drzwi) nieustannie nasłuchu¬je, pochłania poszczególne dźwięki i słowa, nawet zgrzyt „klucza w zamku / piętro wyżej” (Eleganccy, elokwentni). Spotykamy się zatem z poezją brzmiącą zasłyszanymi (i podsłuchanymi) strzępka¬mi rozmów, rozbudowanymi monologami czy niekompletnymi historiami. To wiersze-sztuczki pełne rozmaitych dźwięków i szmerów: „A tu — turla, rla, rla się wózek po betonie, kółka / skrzypią: zip, zip” (Jo¬nasz). Jednak jest to rejestracja fragmentaryczna, bo zasłyszana „z tamtej strony” (Ochłodzenie). Już na wstępie wyczuwa się tu niepokojące zamknięcie przestrzeni (podkreślone zgrabną konstatacją „Te drzwi / są zamknięte. Zajrzyjmy do środka”, Intencjał Zoldy), poza którą znajduje się podmiot wyznający: „Brakuje mi za¬mknięcia” (A ja mam właśnie napad paraliżu). Obsesyjnie powracający motyw zamkniętych drzwi, niedomkniętych i „neurotycznych okien” sprawia, że przestrzeń staje się niebezpiecznie obca. To właśnie tam, skąd „przez dziurkę od klucza wlatują trzmiele” (Zacznijmy od trzciny. Za domem jest), podmiot zdaje się słyszeć głosy. O dziwo, świat istniejący po drugiej stronie, pomimo swojej obcości i wrogiej izolacji („A jeśli nie wrócę? Strach pomyśleć / co czai się za progiem”, A jeśli nie wrócę? Strach pomyśleć), kusi i zachęca do przejścia: „pyk, pyk, i zatrzaskują się drzwi” (Pyk, pyk). I co dalej? Dalej już natrafiamy na ślady wyświechtanych konwencji: za drzwiami sny, śmierć i woda. Ale też zbrodnia. Wprawdzie poetka próbuje nie popaść w sidła ulubionych poetyckich motywów, ale przecież świadomie i obficie z nich korzysta: „Bo mi się przyśniło, że to będzie pieśń miłosna / czytana od tyłu, więc dobrze by było, gdyby padał / deszcz i drgała jakaś struna — tęsknoty na przykład, / a okno niedomknięte tłukło się o ścianę. I żeby było / smutno. / […] Otóż to: / nie potrafię dłużej się bronić” (Hello, hello Helenko, jako ci się pasie). Poezja Zbierskiej nie jest pozbawiona „nośnych metafor, / które graniczą z szalbierstwem języka” (Bożątko), ale dzięki temu wymyka się próbom statycznego ujęcia w konwencjonalne ramy. Bar¬wy, zapachy, a nawet dźwiękonaśladowcze chwyty („— i już, wystarczy, ciiii / S — zaaaa, na planie! Wystarczy tej nonszalancji! / Trzeba biec, wiatr szarpie za włosy, trzeba się schować / w płaszczu” (Jonasz); „Kap, kap, kap, spływasz. Quo?”, O Ester:) składają się na ten „wibrujący pejzaż”. Sensualny sposób komponowania rzeczywistości przypomina zabawy impresjonistyczne, dające wrażenie ulotności i nieuchwytności malowanych przez poetkę lirycznych obrazów: „A na dziedzińcu mgła, jak sponiewierana biel, / więc biegnij w tę mgłę, szalone tętno zostaw pod skórą —” (Jonasz); „widzi dym twarzy, powolne tempo / jego opadania” (Intencjał Zoldy). Idąc śladem młodopolskich inspiracji, wkraczamy zatem w świat niespokojnych snów, topielców i mętnych wód. Tu właśnie „popełnia się” „zbrodnicza” poezja Zbierskiej, tuż za zamkniętymi drzwiami: „bo jeśli jest / Corpus delicti, to musi gdzieś być motyw” (Hello, hello Helenko, jako ci się pasie). Nie bez powodu owo poetyckie „śledztwo drga” (Intencjał Zoldy). Bowiem Zbierska przyjmuje strategię poszukiwaczki: „Nie ma zwłok? // Nie ma zbrodni” (Romantyczność). Na tym jednak trop się nie urywa, gdyż śmierć czai się na każdym kroku: „Skąd ten smród? To po gościu — odpowiada dziewczyna / kopiąc pościel w stronę pralni. To co, / on umarł?” (A ja mam właśnie napad paraliżu). Jak widać, nie tylko dźwięki, ale również zapachy i kolory składają się na warstwę konstruowanego przez poetkę świata: „Zgniła zieleń, barwy trupie w basenie wody / nieruchomej fałszywe odbicie — smutek, smutek obecny / wszędzie” (Światło). Idźmy dalej: atmosfera lirycznych pejzaży staje się coraz bardziej przytłaczająca, wręcz dusząca. To poezja pisana na bezdechu („O! Jeszcze wdech, O! Jeszcze wydech / — więcej, więcej nonszalancji!”, Jonasz), gdyż „śmierć przez utopienie” (Ewolucyjna tęsknota pingwina) zamieszkała w tym świecie na dobre. Jakby tego było mało, nie odnajdziemy w Wibrującym uchu konstrukcji jednego stabilnego podmiotu. To swoiste panopticum postaci pozostających w ciągłym ruchu, które w dodatku odczuwają tę „śmiertelną niezgrabność” (Umrzeć we śnie. Leżeć). Cała poezja Zbierskiej przesycona jest sennymi wizjami i czujną obecnością śmierci. I mogłoby się wydawać, że wszechobecne braterstwo Hypnosa i Thanatosa narzuci wierszowi Zbierskiej charakterystyczną dla młodopolskiej frazy dykcję, a jednak poetka rezolutnie odpiera atak konwencji, mówiąc: „ja nie mam skłonności mistycznych” (Matka nigdy się nie uśmiecha — modli się). Obsesyjnie powracająca myśl o śmierci oraz wizje topielców („myślę wciąż o topielcach, i o ich cienkich, sinych / wargach”, O Ester:) nie są osnute aurą tajemniczości. Podmiot nie odczuwa niepokoju, jedynie dyskomfort: „śni mi się pogrzeb za pogrzebem […] / ja to widzę, tak bez przerażenia — / całe to misterium śmierci i wszystko, co potem: / pogrzeb, feeria kwiatów, wstążek i błoto, / które pożre trawę, wiosnę i wszystkie te cmentarne / rekwizyty, a potem pożre mnie” (Płynące teraz). Oniryczne wizje nie są podporządkowane jednej (i na pewno nie melancholijnej) tonacji i mimo że „woda była czarna” (Gangbang), to „czerń nie jest cudem” (A ja mam właśnie napad paraliżu). Z kolei korowód karykaturalnych postaci („żałobnicy. // Z balonikami, balkonikami, z pomponami”, Jonasz), maszerujących w takt „Marche funebre Chopina” (Zapytałam, dlaczego to zrobił), to hipnotyczny kondukt somnambulików. Podmioty w poezji Zbierskiej to postacie pozostające w półśnie, poruszające się mechanicznie („Uciec w bezruch, czy tuptać w tym kole?”, Śniło mi się, że będziesz się bał) lub sparaliżowane („miał usta pełne pierza, a ja napad paraliżu”, A ja mam właśnie napad paraliżu). Kolejne wersy przypominają wręcz seanse hipnotyczne, a powtarzające się frazy brzmią jak hipnotyzująca mantra: „Śni ci się, że musisz wstać, że za chwilę / gdzieś się spóźnisz” (Pyk, pyk). A Zbierska, jakby świadomie prowadząc tę grę, z uśmiechem dodaje: „ta narracja powtórzeń jest przecież urocza” (Śniło mi się, że będziesz się bał). Nawet w formie wiersza poetka próbuje podtrzymać mechanizm powtarzających się słów — wiersz Jonasz to przecież akrostych. Zatem podążając tropem wyznaczonym przez poetkę, zostajemy mimowolnie wciągnięci w ów liryczny seans (ale czy na pewno wyjdziemy z niego zahipnotyzowani?). Bohaterowie tylko czasem wybudzają się z hipnotycznego półsnu, by choć na chwilę powrócić do zredukowanej świadomości: „Roger budzi się na moment, / mruczy: «Kurwa, to obłęd» i zapada z powrotem / w sen” (Umrzeć we śnie. Leżeć). Charakterystyczny jest wciąż powracający motyw „pełnych” ust — to usta „rozdziawione”, ale pełne pierza, kurzu lub wody. Somnambuliczni bohaterowie tej poezji mają kłopoty z mówieniem, a jeśli już mówią, to dlatego, że ktoś im kazał: „Mówię! Bo czuję się zmuszony” (Słowo, co spało); „Mówię, że z ust płynie mi woda, i / wodę mam w płucach ciemniejszą o jeden / ton” (Skarga zegarka); „w usta wkłada mi słowa nieznane. Obce. Tajemnicze. / Krwawiące” (Eleganccy, elokwentni). Ta sama sytuacja powraca w przypadku oddychania: „Coś tu nie gra. Instalują / skrzydła schodów, miriady ciał zostają / odwrócone, pękają pęcherzyki wypełnione / wodą, ktoś ma kłopoty z oddychaniem” (Po oczach); „otwieram usta i nie oddycham” (Zacznijmy od trzciny. Za domem jest). Histerycy? Dużo tu młodopolskich zbiegów okoliczności. Podmioty tej poezji to ludzie, którzy „odchodzą, wracają, zdyszani, / zziajani” (Śniło mi się, że będziesz się bał). Ale najistotniejsze jest to, że pozbawieni są możliwości wyartykułowania tego, co świadczy o ich tożsamości: „Próbujesz coś mówić, / ale zamiast słów z ust ci wychodzą bąbelki” (Pyk, pyk); „aż piana jej wyszła / na usta” (Gangbang). Być może to właśnie język jest tym, co nas tłamsi („I czy się dusił / we własnej skórze, w powodu spuchniętego języka?”, Kwestionariusz wsobny), dlatego też jednoznacznej odpowiedzi w historyjkach Zbierskiej nie będzie. Trzeba przyznać, że całość tych wibrujących i momentalnych „narracji powtórzeń” jest niezwykle spójna, a nagromadzenie mitycznych, kulturowych czy biblijnych kontekstów (są Freud, Nietzsche, Jonasz, a nawet Charles Bukowski, i nie na tym koniec) wzbogaca tę gamę dźwięcznych i barwnych, podsłuchanych historii. A jednak Zbierskiej udaje się pociągnąć nas za sobą, w ten poetycki trans, by po chwili przebudzenia, mogła uświadomić nam, tak „pyk, pyk”, że „świat jest takim ładnym snem” (Gangbang). „Więc sza! Ani słowa w następnej linijce” (Hello, hello Helenko, jako ci się pasie).
Aleksandra Zbierska: Wibrujące ucho. Klub Integracji Twórczych „Stowarzyszenie Żywych Poetów”. Brzeg 2009.
Katarzyna Szopa, Re: presje Nr 3 / 2009
Contra Katarzyna Szopa
Rafał Gawin, Michał Murowaniecki, Arterie 5, Nr 2/ 2009
Wibrator w uchu
M. M.: Zapewne dla wielu będzie to krzywdząca opinia, gdy powiem, że w ostatnich latach nie było zbyt wiele wpływowych książek poetyckich napisanych przez kobiety. Podkreślam: wpływowych. Jest to teza nieco prowokacyjna, zwłaszcza w chwili gdy SDK w Warszawie wydaje antologię poezji kobiet Solistki. Niewykluczone, że jest to przy okazji zdanie seksistowskie – jedna ze znajomych poetek powiedziała, że „poezja to zawód dla mężczyzn”. Niezależnie od tego, czy to prawda czy nie, wiosną tego roku ziemia w poetyckim światku drgnęła za sprawą ciekawego debiutu pt. Wibrujące ucho Aleksandry Zbierskiej – autorki znanej już nieco z publikacji w serwisach internetowych i cenionej za swe dokonania. Książka ukazała się w bibliotece czasopisma „Red.” jako plon I Konkursu „O Syfon S. Scherfersteina”. Po pierwszej lekturze wiedziałem już, że jurorzy tego konkursu błędu z pewnością nie popełnili. Wyłapali pewny siebie głos. Moim zdaniem niesie on ze sobą sporo energii; nie masz podobnego wrażenia?
R. G.: Tak, chciałoby się powiedzieć „nareszcie”, bo od debiutu Marty Podgórnik minęło już ponad dziesięć lat, a praktycznie wszystkie równie zadziorne i agresywne „poetyckie inicjacje” kobiet w latach 1997–2008 nie zbliżyły się do tego poziomu. Choć w tym okresie pojawiło się kilka dobrych i wyrazistych debiutów – wymienię przede wszystkim te ze śp. Biblioteki „Studium”: Marii Cyranowicz, Joanny Wajs, Joanny Mueller, Justyny Bargielskiej i Moniki Mosiewicz. Mimo to, kobiety dały się zdominować i zepchnąć na dalszy plan. Stąd m.in. pomysł na antologię Solistki. Większość wymienionych przeze mnie poetek (bez Wajs i Bargielskiej) uwalnia się od stereotypów poezji kobiecej, realizuje dykcje raczej bezpłciowe, a często „męskie”. Tak samo jest ze Zbierską, nie od dzisiaj wiadomo (vide: portale w sieci), inspirowaną poetyką Jamesa Tate’a, a także Edwarda Pasewicza i Johna Berrymana (bezpośrednio i przy „wykorzystaniu mediacji” Pasewicza) z jednej strony i Andrzeja Sosnowskiego oraz Johna Ashbery’ego (analogicznie: bezpośrednio i przy współpracy z „samplerem” Sosnowskiego) z drugiej. Gdzieś w tym wszystkim czai się niezłomny duch Franka O’Hary i jakby z ukrycia patronuje tym „wibracjom”, energetycznym kopnięciom i strzałom. Celnym, bolesnym – bo w końcu co to za wiersz, który czytelnika nie boli – jednak czy na pewno? Co może maskować tak podana pewność siebie? Czy w ogóle mówiąc o tym debiucie możemy uciec od stereotypów?
M. M.: Ja akurat nie odczuwam tutaj ducha O’Hary. Fakt faktem, udaje się Zbierskiej zachować własną barwę głosu – pewnie dlatego, że patrzy z innej niż wskazani przez ciebie poeci-mężczyźni perspektywy. Nie da się nie zauważyć pewności siebie, z jaką mówi podmiot, tej bezkompromisowości wypowiedzi. To częste dla tzw. poetyki męskiej, z której piszące obecnie poetki chętnie korzystają. Ale przecież podmiot wierszy Zbierskiej to kobieta. Kobieta, której nieobca jest pewna wrażliwość i – mimo wszystko – delikatność. Owszem, ona bywa tu skrupulatnie maskowana: tak, pozwoliłam gnojkowi pieprzyć / od przodu i tyłu – niechże uczestniczy, tu nie ma / delikatnych uczuć („A jeśli nie wrócę? Strach pomyśleć”), a jednocześnie nie mogę pozbyć się wrażenia, że w przypadku podmiotu Wibrującego ucha jest to mechanizm obronny, a więc reakcja bezwarunkowa. Odnajduję w tych wierszach przede wszystkim głęboką gorycz i ból maskowany makijażem. A przecież czym bardziej się swoje słabości maskuje, tym (jak sądzę) mocniej one oddziałują na innych. Myślę tu na przykład o takich fragmentach: smutek, smutek obecny / wszędzie. Tak, tak, trzeba dokądś iść. / Nadstawiam tyłek (miłość nigdy nie wychodzi z mody) i nie – nie proszę, tylko się grzecznie domagam („Światło”). Nieczęsto natrafiam na poetów, którzy umiejętnie sterują emocjami, nie wpadając od razu w jakieś manifesty i banały. Zbierskiej w większości przypadków udaje się od tego odciąć. Owszem, w jej wierszach pojawia się trochę efekciarstwa lub kontrolowanego kiczu, jak np. w wierszu „Miłość”: Dać dupy, ckliwie się ścigać, possać ducha / i zwinąć forsę, żeby się nie zorientował; wydąć usta w przydługim pocałunku, znaleźć cel tej gry: / Wiesz, kurwa, tylko miłość się liczy. Najważniejsze, że zazwyczaj widać w tym umiar lub konkretny zamiar.
R. G.: Umiar nie do końca wyważony i zamiar, który zostawia jeszcze trochę miejsca dla mniej kontrolowanych przestrzeni językowych. Wiersz nie jest tutaj instrukcją obsługi, i dobrze. To rodzaj pomostu między światami, coś granicznego, co nie może przechylić szali (zwycięstwa? porażki?) na żadną ze stron, jest poza czasem: i jutro też będzie wczoraj, i pojutrze, i poza-poza- / jutrze, umarli grzebią umarłych („Horse sense”). W innym miejscu pomiot liryczny (z premedytacją) potwierdza swoją krańcowość i „chorągiewkowatość”: Chciałabym / położyć się na trawie. Być trawą, / w gruncie rzeczy („A jeśli nie wrócę? Strach pomyśleć”). W końcu świat jest takim ładnym snem („Gangbang”), w końcu nie ma się dokąd śpieszyć: wszystko znika, rozpada się, a może nawet wybucha, dominuje fragmentaryczność, pozostaje jedynie dym uwięziony / w pozbawionym znaczenia momencie – / moment pozbawiony wieczności („Intencjał Zoldy”). Alternatywy praktycznie nie ma: Uciec w bezruch, czy dreptać w tym kole? („Śniło mi się, że będziesz spał”). Miłość – seks, śmierć – zbrodnia. Coś mi tu jednak nie gra – czy to nie jest ślepy zaułek? I, oczywiście nie poruszam kwestii światopoglądowych, tylko mam na myśli samą poezję, jej źródło powstawania i źródło niszczenia.
M.M.: Cóż, tematyka stara jak świat. Ktoś już powiedział, że wszystkie wiersze są o miłości i śmierci. To pewne uproszczenie, ale niejako można się z nim zgodzić. Dlatego nie wiem, czy należy dopatrywać się tu jakiegoś zgrzytu. Intryguje mnie natomiast fakt, że w książce mamy do czynienia z pewnym przerysowanym, wyraźnie zdeformowanym przedstawieniem tych dwóch motywów. Miłość jest brudna, „pornograficzna” i wynika głównie z seksu (albo lepiej powiedzmy: jest do seksu sprowadzona). Z kolei śmierć to wypadkowa zdrady i zbrodni. Nieuniknione jest zatem przenikanie się tych dwóch tematów. I znów można powiedzieć, że „to już było”, ale przecież poezja nie polega na tym, by za wszelką cenę wyszukiwać nowych zagadnień, tylko by znajdywać metodę na to, jak je w nowym świetle przedstawić. Mnie osobiście podoba się to rozchwianie, z jakim poetka wkracza do gry, której zasady już od dawna znamy – to frapujące rozedrganie emocjonalne i próba usystematyzowania często sprzecznych uczuć.
R.G.: Tak, na przestrzeni całej książki podmiotem lirycznym wręcz miotają skrajne emocje. Ma to odzwierciedlenie również w tytułach wierszy: „Romantyczność” i zaraz potem „A ja mam właśnie napad paraliżu”, „Gangbang” i obok „Matka nigdy się nie uśmiecha – modli się”. Peelka igra z konwencją, to wciąż żywy i atrakcyjny postmodernizm, smakowite przetwory konsumpcyjno-ludowe. Powstają ciągi zapożyczeń: „Eleganccy, elokwentni” to jakby kolejna reinkarnacja tytułu poprzedniej książki poetyckiej Mariusza Grzebalskiego Słynne i świetne, która jakby już miała swoje stadium pośrednie w postaci tytułu antologii poetów Wielkopolski: Słynni i świetni. „Kwestionariusz wsobny” to kolejny poczet pytań „egzystencjalnych” – najpierw Machej pytał Karpowicza (poemat „Kwestionariusz Karpowiczowski”), następnie Przemysław Zawal (Komunikacja miejska) przepytywał Macheja, teraz to samo robi Zbierska. Trzeba przyznać, z dużym wdziękiem, choć jej poprzednik był bardziej przekonywający. Jest jeszcze kolejna wersja biblijnej historii Jonasza („Jonasz”), tym razem ze znaczącym naciskiem na dźwiękonaśladownictwo. Pojawiają się Charles Bukowski („W stronę hetero”) i skądinąd intrygująca agentka Scully („Bluff”), ale to we wspomnianej „Romantyczności” pada dla usprawiedliwienia podobnych zabiegów zdanie kluczowe: Nie ma zbrodni. To tylko literatura, tutaj można szaleć. Ale czy do końca? Wbrew pozorom podmiot tych wierszy szuka stabilizacji, swego rodzaju iluminacji („Zacznijmy od trzciny. Za domem jest”), prostoty, chce być jak zwierzę, według którego boli tylko to, co ożywione („Powiedziałeś”). I towarzyszy mu podwójny paradoks, deklaruje: Mówię, bo czuję się zmuszony („Słowo, co spało”), z drugiej strony robi to jakby od niechcenia – nieprawda, że nie mam hamulców, ja ich tylko / nie używam („Powiedziałeś”). To najciekawsze w całym zbiorze.
M.M.: Przecież tak wiele porywających historii opartych było właśnie na tego typu założeniach! Mówienie (pisanie z musu), a jednocześnie bez używania wyżej wymienionych „hamulców”, jakby istniał wyłącznie „pedał gazu”. Tylko od czasu do czasu trzeba zmieniać bieg. Dlatego ciekaw jestem, na ile Zbierska „wysprzęgli” swoją następną, już wydrukowaną książkę. W każdym razie Wibrujące ucho z pewnością nie jest bez wad. Jest coś, co mnie w niej wkurza niemiłosiernie, a mianowicie oprawa redakcyjna. „Red.” wydaje naprawdę porządne książki, ale takie kwestie jak rzetelna korekta w tekstach (ortografia, literówki oraz przede wszystkim poprawna i konsekwentna interpunkcja) powinny być standardem. Być może dla niektórych jest to sprawa marginalna i nie warto jej nagłaśniać, ale coraz częściej zauważam, że w tomikach najróżniejszej maści korekta jest „puszczana”. Zbierska wiersze umie pisać, co nie zmienia faktu, że każdemu zdarza się coś przeoczyć lub „dać się ponieść”. Dlatego też w takim momencie do akcji powinien wkroczyć redaktor. Nagromadzenie niedociągnięć może odebrać część radości towarzyszącej lekturze. Zwłaszcza w tekstach poetyckich.
R.G.: Tak, tym 35 wierszom należy się porządna reedycja. Paradoksy, sprzeczności, uporządkowany bałagan, kulturowy i kontrkulturowy magiel, (r)ewolucja seksualna, sporo „post-”, a jednak brak prostoty, ostoi, kręgosłupa, choć niekoniecznie moralnego. Zgrzyty i nieścisłości. Kocioł polski, w którym chyba najważniejszy jest język i jego pozornie nieograniczone możliwości. Język, który jest żywy, ale czy można z całkowitą pewnością stwierdzić, że „ożywia”? Jest do czego wracać. Jest?
Aleksandra Zbierska, Wibrujące ucho, KIT „Stowarzyszenie Żywych Poetów”, Brzeg 2009.
SIEĆ:
* LITERATOR[1] - http://www.literator.pl/?p=195
* EWA BIEŃCZYCKA[2] - http://www.historiamoichniedoli.pl/?p=273
* WYWROTA[3] - http://www.wywrota.pl/db/artykuly/16577_aleksandra_zbierska_wibrujace_ucho_redsq.html
* rozmowa[4] - http://www.poema.art.pl/site/itm_158872_po_jasnej_stronie_mocy_wywiad_z_aleksandra_zbierska.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz